Borem, lasem... Wędrówki po Górznieńsko - Lidzbarskiej krainie
: wt mar 24, 2015 6:21 pm
Czy istnieje jakiś lepszy sposób powitania wiosny dla miłośników turystyki, niż spacer? Nie wyobrażam sobie. Zebrała się zatem czteroosobowa grupka w składzie: Arek, Julek, Piotrek i Zbyszek, aby zapuścić się w najbardziej na północ odległe rejony rodzimej diecezji płockiej. Wyznacznikiem tejże wyprawy stało się odnalezienie miejsc pamięci związanych z II wojną światową, których na tym terenie nie brakuje, śladów kolonistów niemieckich w postaci opuszczonych cmentarzy oraz sprawdzenie, jak wygląda rezerwat „Mszar Płociczno” w atmosferze budzącej się do życia po zimowym okresie przyrody. Ale żeby nie było tak poważnie, głównym celem była dobra zabawa w dobrym towarzystwie podczas niekrótkiego w sumie spaceru.
Głównym zmartwieniem w tygodniu poprzedzającym nasz spacer były dość niekorzystne prognozy pogody (zapowiadano zimno, deszcz ze śniegiem), ale im bardziej zbliżał się termin wyprawy, tym mniejszą uwagę zwracaliśmy na prognozy, a bardziej skupiliśmy się na zamysłach dotyczących samego szlaku. Wielowariantowość zaplanowanej przez Piotrka trasy pozwalała na jej dowolne kształtowanie, a i tak rządził w pewnym sensie spontan, co pozwoliło nam dotrzeć do kilku miejsc, których w planie nie było.
Po półtoragodzinnej podróży dojechaliśmy do naszego punktu wypadowego, jakim stała się wieś Płociczno. I już w punkcie „0”, wyruszając spod leśniczówki, nastąpiła pierwsza zmiana planów. Wczesna pora (godz. 6.00) dawała nadzieję na ciekawe obserwacje w torfowiskowo-leśnym rezerwacie przyrody. Arek, który penetrował wcześniej ten teren, obiecał, że zobaczymy łosia. Przywiązawszy się do tego zapewnienia, ochoczo ruszyliśmy w stronę mszaru.
Główną atrakcją rezerwatu jest zanikające jeziorko, które jednak przesiąka przez zarastający pokład torfu, co skutecznie odstraszyło nas przed próbą wejścia zbyt daleko. A zamiast łosia spotkaliśmy żurawia i wiewiórkę. Dobre i to. Wokół jeziorka rozciągają się łęgi oraz lasy, głównie bory sosnowe, przecinane niezbyt gęstą siecią dróg i ścieżek leśnych. Po dotarciu do takiej drogi trafiliśmy wprost na oznaczony symbolem miejsca pamięci, symboliczny głaz ustawiony tu w latach 60. w rocznicę PKWN, upamiętniający miejscowy oddział GL. Prognozy pogody nie sprawdziły się zupełnie. Dość wysoka, jak na tę porę roku, temperatura i przebijające się przez gałęzie wysokich drzew słońce sprzyjały spacerowi. W międzyczasie sokole oczy Arka wypatrywały bez większego trudu skrytki geocachingowe, oczywiście beż żadnych namiarów gps (ten to ma wzrok!). Długa, szeroka, utwardzona droga gruntowa, doskonała do jazdy rowerem, doprowadziła nas do wsi o nazwie Wierzchownia. Po wyjściu z lasu rzuciła się w oczy zmiana krajobrazu, czyli urozmaicona rzeźba terenu z licznymi wzniesieniami i obniżeniami, często tworzącymi swoistego rodzaju łańcuchy (to z terminologii górskiej), morenowe wzniesienia, ale naukowe podejście do tematu pozostawiam fachowcowi w tej dziedzinie - Piotrowi. Wieś znana jest, jako miejsce urodzenia słynnej lekkoatletki, olimpijki, wielokrotnej medalistki dużych imprez lekkoatletycznych o zasięgu europejskim i światowym, Stanisławy (Stefanii) Walasiewiczówny. Będąc tam, nie znaliśmy tego faktu, bo być może poszukalibyśmy jej rodzinnego domu. Wiedzieliśmy natomiast, że we wsi powinniśmy znaleźć pozostałość po młynie wodnym. I rzeczywiście, nieopodal miejsca, gdzie rzeka Pissa wypływa z Jeziora Wierzchownia, zobaczyliśmy to, co zostało z drewnianego młyna z przełomu XIX i XX wieku. Kolejny etap trasy, prowadzący wijącą się pomiędzy wzniesieniami drogą (otoczenie jako żywo przypominające choćby dolne partie Beskidu Małego) to już poszukiwanie konkretnych miejsc związanych z tragicznymi losami narodu polskiego w czasie II wojny światowej. Pierwsze z nich to miejsce pogrzebania ofiar egzekucji z 20 stycznia 1942 roku. Fundatorem stojącego w tym miejscu pomnika (viewtopic.php?f=79&t=5214 ) była Rada Gminy Świedziebnia w 2011 roku. Nie minęło 10 minut, jak napotkaliśmy na swojej drodze kolejne miejsce egzekucji, tym razem symbolizujące mogiłę, a dotyczące wydarzenia z 1 października 1944 roku (viewtopic.php?f=79&t=5215). Po kolejnych kilku minutach spaceru wypatrzyliśmy następny punkt (tym razem zaskoczenie, bo nie mieliśmy na niego namiaru). Jest on powiązany również z datą 20 stycznia 1942 roku i dotyczy tego samego wydarzenia. Tym razem jest to miejsce egzekucji Polaków, którzy zostali pogrzebani tam, gdzie byliśmy wcześniej. To naprawdę godne upamiętnienie ich męczeńskiej śmierci.
Na skraju lasu dało sie zauważyć przebijającą się między drzewami taflę malowniczego Jeziora Księte. Każdą taką okazję wykorzystywaliśmy do zrobienia ciekawych zdjęć, niektórzy aby uchwycić ujęcie idealne, czynili to z narażeniem życia. Chwilę dalej naszym oczom ukazało się nienaturalne wzniesienie o stromych zboczach. „Jak nic, grodzisko” - przekonywaliśmy samych siebie. A zatem nie pozostało nam nic innego, jak stanąć na jego górnym poziomie i sprawdzić, czy ta teza znajdzie swoje uzasadnienie. Jednoznacznie stwierdziliśmy o własnej racji, a potwierdzeniem słuszności naszych przypuszczeń był drogowskaz stojący dalej, już na skraju wsi Księte, wskazujący drogę zarówno do grodziska, jak i wcześniej napotkanych miejsc związanych z drugowojennymi dramatami. Księte osiągnęliśmy po dwunastu kilometrach marszu. Nadszedł więc czas na pierwszy posiłek, częściowo zakupiony w miejscowym sklepie otwartym od godz. 7 do... zmierzchu. Mieszkańcy wsi, których spotkaliśmy, odnosili się do nas z życzliwością, chętnie udzielając odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Dało się zauważyć ich zaangażowanie w dbałość o miejscową, lokalną tradycję i pamięć. O samej wsi warto napisać, jako o uporządkowanej, z ciekawą historią i kilkoma obiektami, o których warto wspomnieć: miejsce, w którym dawnej stał młyn, przyozdobione młyńskimi kamieniami, przekształcony dawny dwór otoczony parkiem z zachowanymi alejami oraz drewniany kościół pw. św. Michała Archanioła, datowany na XVIII wiek- niestety podczas naszej wizyty zamknięty.
Głównym zmartwieniem w tygodniu poprzedzającym nasz spacer były dość niekorzystne prognozy pogody (zapowiadano zimno, deszcz ze śniegiem), ale im bardziej zbliżał się termin wyprawy, tym mniejszą uwagę zwracaliśmy na prognozy, a bardziej skupiliśmy się na zamysłach dotyczących samego szlaku. Wielowariantowość zaplanowanej przez Piotrka trasy pozwalała na jej dowolne kształtowanie, a i tak rządził w pewnym sensie spontan, co pozwoliło nam dotrzeć do kilku miejsc, których w planie nie było.
Po półtoragodzinnej podróży dojechaliśmy do naszego punktu wypadowego, jakim stała się wieś Płociczno. I już w punkcie „0”, wyruszając spod leśniczówki, nastąpiła pierwsza zmiana planów. Wczesna pora (godz. 6.00) dawała nadzieję na ciekawe obserwacje w torfowiskowo-leśnym rezerwacie przyrody. Arek, który penetrował wcześniej ten teren, obiecał, że zobaczymy łosia. Przywiązawszy się do tego zapewnienia, ochoczo ruszyliśmy w stronę mszaru.
Główną atrakcją rezerwatu jest zanikające jeziorko, które jednak przesiąka przez zarastający pokład torfu, co skutecznie odstraszyło nas przed próbą wejścia zbyt daleko. A zamiast łosia spotkaliśmy żurawia i wiewiórkę. Dobre i to. Wokół jeziorka rozciągają się łęgi oraz lasy, głównie bory sosnowe, przecinane niezbyt gęstą siecią dróg i ścieżek leśnych. Po dotarciu do takiej drogi trafiliśmy wprost na oznaczony symbolem miejsca pamięci, symboliczny głaz ustawiony tu w latach 60. w rocznicę PKWN, upamiętniający miejscowy oddział GL. Prognozy pogody nie sprawdziły się zupełnie. Dość wysoka, jak na tę porę roku, temperatura i przebijające się przez gałęzie wysokich drzew słońce sprzyjały spacerowi. W międzyczasie sokole oczy Arka wypatrywały bez większego trudu skrytki geocachingowe, oczywiście beż żadnych namiarów gps (ten to ma wzrok!). Długa, szeroka, utwardzona droga gruntowa, doskonała do jazdy rowerem, doprowadziła nas do wsi o nazwie Wierzchownia. Po wyjściu z lasu rzuciła się w oczy zmiana krajobrazu, czyli urozmaicona rzeźba terenu z licznymi wzniesieniami i obniżeniami, często tworzącymi swoistego rodzaju łańcuchy (to z terminologii górskiej), morenowe wzniesienia, ale naukowe podejście do tematu pozostawiam fachowcowi w tej dziedzinie - Piotrowi. Wieś znana jest, jako miejsce urodzenia słynnej lekkoatletki, olimpijki, wielokrotnej medalistki dużych imprez lekkoatletycznych o zasięgu europejskim i światowym, Stanisławy (Stefanii) Walasiewiczówny. Będąc tam, nie znaliśmy tego faktu, bo być może poszukalibyśmy jej rodzinnego domu. Wiedzieliśmy natomiast, że we wsi powinniśmy znaleźć pozostałość po młynie wodnym. I rzeczywiście, nieopodal miejsca, gdzie rzeka Pissa wypływa z Jeziora Wierzchownia, zobaczyliśmy to, co zostało z drewnianego młyna z przełomu XIX i XX wieku. Kolejny etap trasy, prowadzący wijącą się pomiędzy wzniesieniami drogą (otoczenie jako żywo przypominające choćby dolne partie Beskidu Małego) to już poszukiwanie konkretnych miejsc związanych z tragicznymi losami narodu polskiego w czasie II wojny światowej. Pierwsze z nich to miejsce pogrzebania ofiar egzekucji z 20 stycznia 1942 roku. Fundatorem stojącego w tym miejscu pomnika (viewtopic.php?f=79&t=5214 ) była Rada Gminy Świedziebnia w 2011 roku. Nie minęło 10 minut, jak napotkaliśmy na swojej drodze kolejne miejsce egzekucji, tym razem symbolizujące mogiłę, a dotyczące wydarzenia z 1 października 1944 roku (viewtopic.php?f=79&t=5215). Po kolejnych kilku minutach spaceru wypatrzyliśmy następny punkt (tym razem zaskoczenie, bo nie mieliśmy na niego namiaru). Jest on powiązany również z datą 20 stycznia 1942 roku i dotyczy tego samego wydarzenia. Tym razem jest to miejsce egzekucji Polaków, którzy zostali pogrzebani tam, gdzie byliśmy wcześniej. To naprawdę godne upamiętnienie ich męczeńskiej śmierci.
Na skraju lasu dało sie zauważyć przebijającą się między drzewami taflę malowniczego Jeziora Księte. Każdą taką okazję wykorzystywaliśmy do zrobienia ciekawych zdjęć, niektórzy aby uchwycić ujęcie idealne, czynili to z narażeniem życia. Chwilę dalej naszym oczom ukazało się nienaturalne wzniesienie o stromych zboczach. „Jak nic, grodzisko” - przekonywaliśmy samych siebie. A zatem nie pozostało nam nic innego, jak stanąć na jego górnym poziomie i sprawdzić, czy ta teza znajdzie swoje uzasadnienie. Jednoznacznie stwierdziliśmy o własnej racji, a potwierdzeniem słuszności naszych przypuszczeń był drogowskaz stojący dalej, już na skraju wsi Księte, wskazujący drogę zarówno do grodziska, jak i wcześniej napotkanych miejsc związanych z drugowojennymi dramatami. Księte osiągnęliśmy po dwunastu kilometrach marszu. Nadszedł więc czas na pierwszy posiłek, częściowo zakupiony w miejscowym sklepie otwartym od godz. 7 do... zmierzchu. Mieszkańcy wsi, których spotkaliśmy, odnosili się do nas z życzliwością, chętnie udzielając odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Dało się zauważyć ich zaangażowanie w dbałość o miejscową, lokalną tradycję i pamięć. O samej wsi warto napisać, jako o uporządkowanej, z ciekawą historią i kilkoma obiektami, o których warto wspomnieć: miejsce, w którym dawnej stał młyn, przyozdobione młyńskimi kamieniami, przekształcony dawny dwór otoczony parkiem z zachowanymi alejami oraz drewniany kościół pw. św. Michała Archanioła, datowany na XVIII wiek- niestety podczas naszej wizyty zamknięty.