Moja "stodwudziestka"
Moja "stodwudziestka"
Była "setka", a więc po tym, jak przemyślałem wiele spraw związanych ze spacerami na długich dystansach i potrafię spojrzeć nomen omen - z dystansem na kolejną moją próbę, chciałbym zrelacjonować kolejny mój spacer. A więc:
Lipiec 2011: na bazie entuzjazmu wywołanego udaną próbą przejścia 100 km, wpada mi do głowy pomysł pobicia tego swoistego rekordu i przejścia 120 km. Plany przejścia takiej odległości konkretyzują się na tyle, że wytyczam sobie trasę Warszawa - Płock. Wyszło dokładnie 120,2 km. Mam też zaplanowany termin - 30/31 lipca 2011 r. Liczyłem, że przejdę ten dystans tydzień wcześniej, ale: 1) mam zbyt dużo pracy, 2) weekend zapowiada się burzowy, 3) nie mam zapewnionej osoby do pomocy w przypadku ewentualnej ewakuacji. Nie należy wykluczyć bowiem jakiejś kontuzji, bo o nastawienie psychiczne chyba jestem spokojniejszy. Z drugiej strony świadom jestem, że maszerować będzie trudniej, bo to nie pierwszy, tylko drugi raz, a więc powstaje pytanie, czy stać mnie jeszcze na taką samą, a może nawet większą motywację?
...
Nie stać mnie. W połowie sierpnia jadę w Tatry ładować akumulatory i... psychikę.
...
Marzec 2014: wraca pomysł przejścia 120 km. Tym razem jednak, dbając o to, aby było miękko pod stopami (pamiętam, kiedy podczas mojej "setki" stopy dosłownie paliły od asfaltu), planuję zupełnie inną trasę, a mianowicie Ustka - Władysławowo. Plaża - wydaje mi się - będzie najlepszym, bo w miarę miękkim podłożem do długiego marszu, tym bardziej, że spora jej część chcę przebyć boso, by oszczędzać jak najdłużej palce. Rozpoczynam więc przygotowania, z początku teoretyczne: robię notatki na temat miejsc, które chcę zobaczyć, oraz wyznaczam dokładnie trasę (na szkicu wyszło mi 121 km). Pierwszy termin wyznaczyłem sobie z 12 na 13 kwietnia. Jednak jest zbyt zimno, poza tym dzień jest jeszcze zbyt krótki. A zatem zmiana terminu.
21 maja 2014: wyposażenie, które zabieram, to: aparat fotograficzny (cięższy z dwóch posiadanych), odbiornik GPS, dyktafon, telefon, lekarstwa (plastry, płyn do odkażania i gojenia ran oraz coś od bólu), bielizna (dwie pary), odzież (dwie pary skarpet, dwie koszulki, koszulę, spodnie, spodenki, kurtkę przeciwdeszczową, poncho, czapeczkę), przybory toaletowe, obuwie (adidasy i sandały), żyletkę, papier toaletowy, chusteczki higieniczne, zapasowe baterie, ładowarki do telefonu i do baterii foto, latarkę oraz kije trekingowe (wydaje mi się, że tym razem mogą mi pomóc). Wyjazd z Płocka 23:20 autobusem bezpośrednio do Ustki.
22 maja 2014: rankiem ląduję w Ustce. Obieram kierunek na wcześniej zarezerwowaną kwaterę w starej części miasta i wyruszam na rekonesans. Następuje więc w miarę szczegółowe zwiedzanie Ustki, po czym obieram kierunek na szlak rowerowy pn. "Szlak zwiniętych torów", a następnie przechodzę na ścieżkę dydaktyczną "Wydma Orzechowska". Po drodze wchodzę też na wieżę widokową w Orzechowie (220 metalowych stopni). Robię tego dnia ponad 20 km spokojnym tempem, bez żadnych oznak zmęczenia. Jedyne, co mnie dekoncentruje, to straszliwy upał.
23 maja 2014: dzień próby. Wstaję bardzo wcześnie, z tego też względu, jak również z powodu nasilającego się już od rana gorąca przesuwam godzinę startu z 7:00 na 6:00. Największe obawy mam, gdy wyobrażam sobie spacer nocą (bez lamp, księżyc zbliża się ku nowiu), co zrobię, gdy złapie mnie większy kryzys. Jednak patrząc na plecak (wyposażenie + prowiant + napoje) to wytrzymałość mojego kręgosłupa i nóg staje się głównym powodem obaw i zmartwień.
Jako się rzekło, godzina 6:00 - w drogę.
Lipiec 2011: na bazie entuzjazmu wywołanego udaną próbą przejścia 100 km, wpada mi do głowy pomysł pobicia tego swoistego rekordu i przejścia 120 km. Plany przejścia takiej odległości konkretyzują się na tyle, że wytyczam sobie trasę Warszawa - Płock. Wyszło dokładnie 120,2 km. Mam też zaplanowany termin - 30/31 lipca 2011 r. Liczyłem, że przejdę ten dystans tydzień wcześniej, ale: 1) mam zbyt dużo pracy, 2) weekend zapowiada się burzowy, 3) nie mam zapewnionej osoby do pomocy w przypadku ewentualnej ewakuacji. Nie należy wykluczyć bowiem jakiejś kontuzji, bo o nastawienie psychiczne chyba jestem spokojniejszy. Z drugiej strony świadom jestem, że maszerować będzie trudniej, bo to nie pierwszy, tylko drugi raz, a więc powstaje pytanie, czy stać mnie jeszcze na taką samą, a może nawet większą motywację?
...
Nie stać mnie. W połowie sierpnia jadę w Tatry ładować akumulatory i... psychikę.
...
Marzec 2014: wraca pomysł przejścia 120 km. Tym razem jednak, dbając o to, aby było miękko pod stopami (pamiętam, kiedy podczas mojej "setki" stopy dosłownie paliły od asfaltu), planuję zupełnie inną trasę, a mianowicie Ustka - Władysławowo. Plaża - wydaje mi się - będzie najlepszym, bo w miarę miękkim podłożem do długiego marszu, tym bardziej, że spora jej część chcę przebyć boso, by oszczędzać jak najdłużej palce. Rozpoczynam więc przygotowania, z początku teoretyczne: robię notatki na temat miejsc, które chcę zobaczyć, oraz wyznaczam dokładnie trasę (na szkicu wyszło mi 121 km). Pierwszy termin wyznaczyłem sobie z 12 na 13 kwietnia. Jednak jest zbyt zimno, poza tym dzień jest jeszcze zbyt krótki. A zatem zmiana terminu.
21 maja 2014: wyposażenie, które zabieram, to: aparat fotograficzny (cięższy z dwóch posiadanych), odbiornik GPS, dyktafon, telefon, lekarstwa (plastry, płyn do odkażania i gojenia ran oraz coś od bólu), bielizna (dwie pary), odzież (dwie pary skarpet, dwie koszulki, koszulę, spodnie, spodenki, kurtkę przeciwdeszczową, poncho, czapeczkę), przybory toaletowe, obuwie (adidasy i sandały), żyletkę, papier toaletowy, chusteczki higieniczne, zapasowe baterie, ładowarki do telefonu i do baterii foto, latarkę oraz kije trekingowe (wydaje mi się, że tym razem mogą mi pomóc). Wyjazd z Płocka 23:20 autobusem bezpośrednio do Ustki.
22 maja 2014: rankiem ląduję w Ustce. Obieram kierunek na wcześniej zarezerwowaną kwaterę w starej części miasta i wyruszam na rekonesans. Następuje więc w miarę szczegółowe zwiedzanie Ustki, po czym obieram kierunek na szlak rowerowy pn. "Szlak zwiniętych torów", a następnie przechodzę na ścieżkę dydaktyczną "Wydma Orzechowska". Po drodze wchodzę też na wieżę widokową w Orzechowie (220 metalowych stopni). Robię tego dnia ponad 20 km spokojnym tempem, bez żadnych oznak zmęczenia. Jedyne, co mnie dekoncentruje, to straszliwy upał.
23 maja 2014: dzień próby. Wstaję bardzo wcześnie, z tego też względu, jak również z powodu nasilającego się już od rana gorąca przesuwam godzinę startu z 7:00 na 6:00. Największe obawy mam, gdy wyobrażam sobie spacer nocą (bez lamp, księżyc zbliża się ku nowiu), co zrobię, gdy złapie mnie większy kryzys. Jednak patrząc na plecak (wyposażenie + prowiant + napoje) to wytrzymałość mojego kręgosłupa i nóg staje się głównym powodem obaw i zmartwień.
Jako się rzekło, godzina 6:00 - w drogę.
- Załączniki
-
- 001. 0,0 km. Ustka. Sprawdzenie temperatury.JPG (250.93 KiB) Przejrzano 10759 razy
-
- 002. 0,0 km. Ustka. Miejsce startu - Gościniec Armatora.JPG (186.93 KiB) Przejrzano 10759 razy
Re: Moja "stodwudziestka"
Może to głupie, ale takie są fakty. Ech to moje przywiązanie do dokładności precyzji, skrupulatności i drobiazgowości. Ta przesadna dbałość o szczegóły mnie kiedyś zgubi. Co by nie mówić i pisać, podróż trwała... kilka sekund.
Tak. Kłopoty techniczno-sprzętowe sprawiły, że musiałem poświęcić na ich rozwiązanie kilka minut. Ale to wystarczyło, abym opóźnił start o całą godzinę. Postanowiłem sobie jednak, że ruszę o pełnej godzinie i tego się trzymam. Łatwiej jest wówczas kontrolować czas, przebieg marszu i... mam zajęcie dla głowy, by nie myślała o kryzysach tylko zajęła głowę matematyką i statystyką.
A zatem jeszcze raz:
jako się rzekło, godzina 7:00 - w drogę.
0 h 06 min / 0,5 km
Wychodzę na plażę tuż za latarnią morską. Plaża jest tu szeroka, morze spokojne. Od początku próbuję iść po piasku boso. Lekki wiaterek jest ledwie odczuwalny, ale daje miłe uczucie głaskania. Bucham energią i optymizmem. Nawet plecak nie wydaje się już tak ciężki. Właściwie, to chciałbym, aby plecak był tak samo lekki za około 30 godzin. 0 h 27 min / 2,5 km
Krajobraz nie zmienia się, brzeg morza poprzecinany jest palami, mającymi za zadanie rozbijanie fal oraz zatrzymywanie piasku na plaży. Po niespełna półgodzinnym marszu odczuwam konieczność pierwszego poprawienia plecaka. Kurczę, dość wcześnie… Mimo wszystko idzie się dobrze, a czas szybko mija. 0 h 50 min / 4,7 km
Klif staje się coraz wyższy. Jego wysokość to już dobrych kilkanaście metrów. Dochodzę do ujścia niewielkiego strumienia - Orzechówki. Jego pokonanie nie stanowi żadnego problemu. Pod tym względem jestem przygotowany - wiem, jakie ujścia po trasie są na tyle szerokie, że wymaga to wejścia w głąb lądu i szukania najbliższej przeprawy. 0 h 55 min / 5,0 km
Na klifie dostrzegam tablicę oznaczającą długość polskiego wybrzeża. Szybko obliczam, że wg tego wskazania pozostało mi jeszcze 100 km. Przełamuję więc pierwszą psychologiczną barierę. Oczywiście wg wytyczonego szlaku do mety jest dużo dalej, ale lepiej mieć w świadomości tę niższą wartość. Tu, w okolicach Orzechowa plaża wyraźnie się zwęża, a klif pnie się coraz wyżej. Towarzyszą mi teraz niezbyt przyjemne widoki - kożuchy sinic. Przed dłuższy czas unikam więc kontaktu z morzem, idąc w odległości kilku metrów od linii wody. Mimo tego piasek jest dość dobrze ubity, co pozwala na swobodny i wygodny marsz. 1 h 03 min / 5,7 km
Plaża staje się troszeczkę bardziej kamienista. Idzie się przez to gorzej. Wcześniej całkowicie pusta plaża, okoliczności przyrody, przyjemna aura poranka wprawiły mnie w błogi nastrój, że na widok mijającego mnie biegacza przestraszyłem się, jakby wyrwano mnie z głębokiego snu. Przejrzyste powietrze pozwala dostrzec na horyzoncie Rowy, oddalone stąd o jakieś 10 km w linii prostej. 1 h 05 min / 5,9 km
Niby nieistotny fakt. A jednak… pierwsze przełożenie torby z aparatem na drugie ramię. Sam siebie uspokajam, że to czynność bardziej prewencyjna, aniżeli wynikająca z dolegliwości.
1 h 09 min / 6,2 km
Plaża znowu staje się szeroka. W tym miejscu morze jest czyste, przejrzyste, widać czasami kamieniste dno. 1 h 29 min / 8,0 km
Plaża ponownie staje się węższa i bardziej kamienista. Szybko się to teraz zmienia. Na klifie dostrzegam słupek kilometrażowy - informuje on, że stąd jest 226 km do granicy w Świnoujściu, ale to w druga stronę. Może kiedyś...?
Tak. Kłopoty techniczno-sprzętowe sprawiły, że musiałem poświęcić na ich rozwiązanie kilka minut. Ale to wystarczyło, abym opóźnił start o całą godzinę. Postanowiłem sobie jednak, że ruszę o pełnej godzinie i tego się trzymam. Łatwiej jest wówczas kontrolować czas, przebieg marszu i... mam zajęcie dla głowy, by nie myślała o kryzysach tylko zajęła głowę matematyką i statystyką.
A zatem jeszcze raz:
jako się rzekło, godzina 7:00 - w drogę.
0 h 06 min / 0,5 km
Wychodzę na plażę tuż za latarnią morską. Plaża jest tu szeroka, morze spokojne. Od początku próbuję iść po piasku boso. Lekki wiaterek jest ledwie odczuwalny, ale daje miłe uczucie głaskania. Bucham energią i optymizmem. Nawet plecak nie wydaje się już tak ciężki. Właściwie, to chciałbym, aby plecak był tak samo lekki za około 30 godzin. 0 h 27 min / 2,5 km
Krajobraz nie zmienia się, brzeg morza poprzecinany jest palami, mającymi za zadanie rozbijanie fal oraz zatrzymywanie piasku na plaży. Po niespełna półgodzinnym marszu odczuwam konieczność pierwszego poprawienia plecaka. Kurczę, dość wcześnie… Mimo wszystko idzie się dobrze, a czas szybko mija. 0 h 50 min / 4,7 km
Klif staje się coraz wyższy. Jego wysokość to już dobrych kilkanaście metrów. Dochodzę do ujścia niewielkiego strumienia - Orzechówki. Jego pokonanie nie stanowi żadnego problemu. Pod tym względem jestem przygotowany - wiem, jakie ujścia po trasie są na tyle szerokie, że wymaga to wejścia w głąb lądu i szukania najbliższej przeprawy. 0 h 55 min / 5,0 km
Na klifie dostrzegam tablicę oznaczającą długość polskiego wybrzeża. Szybko obliczam, że wg tego wskazania pozostało mi jeszcze 100 km. Przełamuję więc pierwszą psychologiczną barierę. Oczywiście wg wytyczonego szlaku do mety jest dużo dalej, ale lepiej mieć w świadomości tę niższą wartość. Tu, w okolicach Orzechowa plaża wyraźnie się zwęża, a klif pnie się coraz wyżej. Towarzyszą mi teraz niezbyt przyjemne widoki - kożuchy sinic. Przed dłuższy czas unikam więc kontaktu z morzem, idąc w odległości kilku metrów od linii wody. Mimo tego piasek jest dość dobrze ubity, co pozwala na swobodny i wygodny marsz. 1 h 03 min / 5,7 km
Plaża staje się troszeczkę bardziej kamienista. Idzie się przez to gorzej. Wcześniej całkowicie pusta plaża, okoliczności przyrody, przyjemna aura poranka wprawiły mnie w błogi nastrój, że na widok mijającego mnie biegacza przestraszyłem się, jakby wyrwano mnie z głębokiego snu. Przejrzyste powietrze pozwala dostrzec na horyzoncie Rowy, oddalone stąd o jakieś 10 km w linii prostej. 1 h 05 min / 5,9 km
Niby nieistotny fakt. A jednak… pierwsze przełożenie torby z aparatem na drugie ramię. Sam siebie uspokajam, że to czynność bardziej prewencyjna, aniżeli wynikająca z dolegliwości.
1 h 09 min / 6,2 km
Plaża znowu staje się szeroka. W tym miejscu morze jest czyste, przejrzyste, widać czasami kamieniste dno. 1 h 29 min / 8,0 km
Plaża ponownie staje się węższa i bardziej kamienista. Szybko się to teraz zmienia. Na klifie dostrzegam słupek kilometrażowy - informuje on, że stąd jest 226 km do granicy w Świnoujściu, ale to w druga stronę. Może kiedyś...?
Re: Moja "stodwudziestka"
1 h 41 min / 8,9 km
Ujście jakiegoś bezimiennego potoku, które pokonuję bez problemu. 1 h 48 min / 9,6 km
Tu zaplanowałem zejście z plaży i przejście przez wioskę Poddąbie. Na tym etapie podróży czynię to bardzo chętnie. Zresztą trasa spaceru została tak zaplanowana, aby uwzględniała rzeczywistą długość mojego marszu. Dlatego też wszystkie zejścia z plaży i przejścia przez kolejne miejscowości są skrupulatnie odmierzane i brane pod uwagę w obliczeniu całkowitej długości mojej przechadzki. Zejścia te mają na celu nie tyle poznanie miejscowości, w których wcześniej nie bywałem (choć to również), co raczej urozmaicenie sobie trasy, aby nie popaść w monotonię. 1 h 52 min / 9,7 km
Podchodzę po schodach przygotowywanych właśnie do sezonu letniego. Po założeniu sandałów podążam leśną ścieżką - miła to odmiana dla zmęczonych już nieco nóg. Okazuje się, że maszeruję czerwonym szlakiem turystycznym. Wokół stoją ławeczki zachęcające do tego, aby choć na chwilę usiąść. Pozostaję obojętny na tę zachętę - może później. 2 h 01 min / 10,5 km
Poddąbie - klasyczna dawna wioska rybacka. Do dziś stoją tu budynki z początku XX wieku. Już wtedy jednak mieszkańcy wioski czerpali korzyści również z turystyki, udostępniali swoje chaty wczasowiczom, głównie ze Słupska, sami wyprowadzając się do domków sezonowych lub budynków gospodarczych. Dziś to niewielka miejscowość turystyczna z niewielką liczbą pensjonatów i ośrodków turystycznych. Kolejnej ławce stojącej w samym centrum Poddąbia już nie jestem w stanie się oprzeć. Organizuję krótki, dosłownie minutowy odpoczynek, siadam i biorę pierwsze łyki schłodzonej jeszcze wody mineralnej. 2 h 05 min / 10,7 km
Mijam dawny cmentarz ewangelicki w Poddąbiu. Jego teren jest ogrodzony siatką, dostrzegam na nim jedynie symboliczny kamień z tablicą opisującą to miejsce. Zaczynam odczuwać delikatny ból pięty, wywołany - jak mniemam - spacerem po plaży bez butów, takie mam pierwsze skojarzenie. Zaczynam się niepokoić, liczę jednak na to, że za chwilę to minie. 2 h 23 min / 12,1 km
Od dłuższego czasu poruszam się po zalesionym obszarze. Mijam dawny teren wojskowy. Gdyby nie założony cel, chętnie zwiedziłbym strefę za siatką, tym bardziej, że pokonanie zabezpieczenia tego terenu nie wymagałoby żadnego trudu. Gdzieniegdzie napotykam wąską wydeptaną ścieżkę, prowadzącą na skraj klifu, skąd rozpościerają się piękne widoki na Bałtyk i zupełnie pustą jeszcze o tej porze plażę. Jedna z takich dróg miała mnie wg planu sprowadzić na poziom morza. I tu niespodzianka - miejsce to absolutnie nie nadaje się do tego celu. Zbyt wysoko i zbyt stromo. Nie ryzykuję, korygując nieco program spaceru. Za to piękno krajobrazu rekompensuje mi tę nieprzewidzianą okoliczność, nie rzutującą zresztą specjalnie na ogólny plan. Robi się coraz bardziej gorąco. 2 h 32 min / 12,6 km
Zmieniam kierunek na wschodni, udając się wyraźną drogą w stronę kolejnej wsi Dębina.
Ujście jakiegoś bezimiennego potoku, które pokonuję bez problemu. 1 h 48 min / 9,6 km
Tu zaplanowałem zejście z plaży i przejście przez wioskę Poddąbie. Na tym etapie podróży czynię to bardzo chętnie. Zresztą trasa spaceru została tak zaplanowana, aby uwzględniała rzeczywistą długość mojego marszu. Dlatego też wszystkie zejścia z plaży i przejścia przez kolejne miejscowości są skrupulatnie odmierzane i brane pod uwagę w obliczeniu całkowitej długości mojej przechadzki. Zejścia te mają na celu nie tyle poznanie miejscowości, w których wcześniej nie bywałem (choć to również), co raczej urozmaicenie sobie trasy, aby nie popaść w monotonię. 1 h 52 min / 9,7 km
Podchodzę po schodach przygotowywanych właśnie do sezonu letniego. Po założeniu sandałów podążam leśną ścieżką - miła to odmiana dla zmęczonych już nieco nóg. Okazuje się, że maszeruję czerwonym szlakiem turystycznym. Wokół stoją ławeczki zachęcające do tego, aby choć na chwilę usiąść. Pozostaję obojętny na tę zachętę - może później. 2 h 01 min / 10,5 km
Poddąbie - klasyczna dawna wioska rybacka. Do dziś stoją tu budynki z początku XX wieku. Już wtedy jednak mieszkańcy wioski czerpali korzyści również z turystyki, udostępniali swoje chaty wczasowiczom, głównie ze Słupska, sami wyprowadzając się do domków sezonowych lub budynków gospodarczych. Dziś to niewielka miejscowość turystyczna z niewielką liczbą pensjonatów i ośrodków turystycznych. Kolejnej ławce stojącej w samym centrum Poddąbia już nie jestem w stanie się oprzeć. Organizuję krótki, dosłownie minutowy odpoczynek, siadam i biorę pierwsze łyki schłodzonej jeszcze wody mineralnej. 2 h 05 min / 10,7 km
Mijam dawny cmentarz ewangelicki w Poddąbiu. Jego teren jest ogrodzony siatką, dostrzegam na nim jedynie symboliczny kamień z tablicą opisującą to miejsce. Zaczynam odczuwać delikatny ból pięty, wywołany - jak mniemam - spacerem po plaży bez butów, takie mam pierwsze skojarzenie. Zaczynam się niepokoić, liczę jednak na to, że za chwilę to minie. 2 h 23 min / 12,1 km
Od dłuższego czasu poruszam się po zalesionym obszarze. Mijam dawny teren wojskowy. Gdyby nie założony cel, chętnie zwiedziłbym strefę za siatką, tym bardziej, że pokonanie zabezpieczenia tego terenu nie wymagałoby żadnego trudu. Gdzieniegdzie napotykam wąską wydeptaną ścieżkę, prowadzącą na skraj klifu, skąd rozpościerają się piękne widoki na Bałtyk i zupełnie pustą jeszcze o tej porze plażę. Jedna z takich dróg miała mnie wg planu sprowadzić na poziom morza. I tu niespodzianka - miejsce to absolutnie nie nadaje się do tego celu. Zbyt wysoko i zbyt stromo. Nie ryzykuję, korygując nieco program spaceru. Za to piękno krajobrazu rekompensuje mi tę nieprzewidzianą okoliczność, nie rzutującą zresztą specjalnie na ogólny plan. Robi się coraz bardziej gorąco. 2 h 32 min / 12,6 km
Zmieniam kierunek na wschodni, udając się wyraźną drogą w stronę kolejnej wsi Dębina.
Re: Moja "stodwudziestka"
2 h 47 min / 13,9 km
Dębina. Z tablicy informacyjnej umieszczonej w centrum wsi dowiaduję się, iż jest to wieś letniskowa, której nazwa pochodzi od słowa "dąbizna", czyli las dębowy i znajduje się w niej wiele ciekawych miejsc. Dawny dziedziniec dworski, dwa wielkie głazy przy wjeździe na dziedziniec, dąb o obwodzie ok. 5 m czy pozostałości po dawnej hucie szkła zobaczę jednak innym razem. Ból pięty nie ustępuje, ale też nie wzmaga się. Jednak stopy są twarde, skutecznie wymasowane morskim piaskiem. Należy się więc krótki odpoczynek, na szczęście przystanek autobusowy nie jest pozbawiony ławki. Mając na względzie niewielką odległość do Rowów, nie oszczędzam na wodzie. Postanawiam założyć skarpety do sandałów, aby zapobiec ewentualnym otarciom. 2 h 57 min / 14,6 km
Znów wchodzę w las. Mam teraz tylko jedno pragnienie - jak najszybciej opuścić ten teren i wylądować z powrotem na plaży. Tu jest tak gorąco, bezwietrznie i duszno, że pot leje się strumieniami. Na dole pojawiają się - przynajmniej co jakiś czas - lekkie podmuchy. Poza tym można schłodzić się morską wodą. 3 h 01 min / 14,9 km
Ból pięty nasila się. Zaczynam ją oszczędzać, stawiając nogę na palcach przy każdym kolejnym kroku. Nieciekawa perspektywa. W ten sposób moje największe obawy, czyli spacer nocą oraz ciężar plecaka (notabene teraz jeszcze jego waga mi nie przeszkadza) schodzą na plan dalszy.
3 h 07 min / 15,2 km
Zejście na plażę (schody). Mimo wszystko jeszcze raz próbuję iść boso, może ból się jakoś rozejdzie. Wydaje mi się, że musiałem uwrażliwić piętę na krótkich, ale kamienistych odcinkach plaży, a zimna woda uśmierzyła ból w jego początkowej fazie. Rozglądam się. Okolica do złudzenia przypomina okolicę Ustki. Szeroka plaża: w stronę Ustki puściutka, w stronę Rowów widzę daleko jakieś osoby. 3 h 12 min / 15,6 km
Pierwszy kontakt telefoniczny z żoną, którą informuję o dystansach, tym za mną i tym przede mną oraz o bólu stopy. W odpowiedzi słyszę krzepiące: "Nie dasz rady". Rzeczywiście zaczynam powątpiewać w osiągnięcie założonego celu, a nie przeszedłem nawet 15% trasy.
3 h 30 min / 17,1 km
Mijam pierwszych amatorów kąpieli słonecznych. 3 h 32 min / 17,3 km
Chłodne morze koi nieco ból, jednak trudno poruszać się całą drogę w wodzie, dlatego też każde wyjście poza nią naraża mnie na kolejne dolegliwości podczas kontaktu z mniejszymi i większymi kamieniami. Stąd szybka (i tak spóźniona już) decyzja: adidasy. Wstaję, od razu lepiej. Wstępują we mnie nowe siły, czuje się, jak nowo narodzony. Muszę tylko uważać, aby nie zamoczyć się teraz, by mokry piasek nie przylegał do mokrych skarpet.
Dębina. Z tablicy informacyjnej umieszczonej w centrum wsi dowiaduję się, iż jest to wieś letniskowa, której nazwa pochodzi od słowa "dąbizna", czyli las dębowy i znajduje się w niej wiele ciekawych miejsc. Dawny dziedziniec dworski, dwa wielkie głazy przy wjeździe na dziedziniec, dąb o obwodzie ok. 5 m czy pozostałości po dawnej hucie szkła zobaczę jednak innym razem. Ból pięty nie ustępuje, ale też nie wzmaga się. Jednak stopy są twarde, skutecznie wymasowane morskim piaskiem. Należy się więc krótki odpoczynek, na szczęście przystanek autobusowy nie jest pozbawiony ławki. Mając na względzie niewielką odległość do Rowów, nie oszczędzam na wodzie. Postanawiam założyć skarpety do sandałów, aby zapobiec ewentualnym otarciom. 2 h 57 min / 14,6 km
Znów wchodzę w las. Mam teraz tylko jedno pragnienie - jak najszybciej opuścić ten teren i wylądować z powrotem na plaży. Tu jest tak gorąco, bezwietrznie i duszno, że pot leje się strumieniami. Na dole pojawiają się - przynajmniej co jakiś czas - lekkie podmuchy. Poza tym można schłodzić się morską wodą. 3 h 01 min / 14,9 km
Ból pięty nasila się. Zaczynam ją oszczędzać, stawiając nogę na palcach przy każdym kolejnym kroku. Nieciekawa perspektywa. W ten sposób moje największe obawy, czyli spacer nocą oraz ciężar plecaka (notabene teraz jeszcze jego waga mi nie przeszkadza) schodzą na plan dalszy.
3 h 07 min / 15,2 km
Zejście na plażę (schody). Mimo wszystko jeszcze raz próbuję iść boso, może ból się jakoś rozejdzie. Wydaje mi się, że musiałem uwrażliwić piętę na krótkich, ale kamienistych odcinkach plaży, a zimna woda uśmierzyła ból w jego początkowej fazie. Rozglądam się. Okolica do złudzenia przypomina okolicę Ustki. Szeroka plaża: w stronę Ustki puściutka, w stronę Rowów widzę daleko jakieś osoby. 3 h 12 min / 15,6 km
Pierwszy kontakt telefoniczny z żoną, którą informuję o dystansach, tym za mną i tym przede mną oraz o bólu stopy. W odpowiedzi słyszę krzepiące: "Nie dasz rady". Rzeczywiście zaczynam powątpiewać w osiągnięcie założonego celu, a nie przeszedłem nawet 15% trasy.
3 h 30 min / 17,1 km
Mijam pierwszych amatorów kąpieli słonecznych. 3 h 32 min / 17,3 km
Chłodne morze koi nieco ból, jednak trudno poruszać się całą drogę w wodzie, dlatego też każde wyjście poza nią naraża mnie na kolejne dolegliwości podczas kontaktu z mniejszymi i większymi kamieniami. Stąd szybka (i tak spóźniona już) decyzja: adidasy. Wstaję, od razu lepiej. Wstępują we mnie nowe siły, czuje się, jak nowo narodzony. Muszę tylko uważać, aby nie zamoczyć się teraz, by mokry piasek nie przylegał do mokrych skarpet.
- Nieostatni
- Posty: 645
- Rejestracja: pt wrz 24, 2010 10:49 pm
- Lokalizacja: W-wa (rzut beretem)
Re: Moja "stodwudziestka"
Zbig!
Kciuki trzymam za wytrwałość, samozaparcie, na przekór wszelkim dolegliwościom, a szczególnie sygnałom promieniującym z pięty. Pamiętasz przecież, że tylko Achillles miał słaby punkt - piętę, a Ty na szczęście nie jesteś Woody Allenem, który powiedział Achilles miał tylko piętę Achillesa. Ja mam całe ciało Achillesa. Zbyszku z tej strony nic Ci nie grozi, wytrzymasz, ogromna część Tradytora jest po Twojej stronie. Piękne zdjęcia. Jedno mnie niepokoi, czy jakiś nadgorliwy strażnik Słowińskiego Parku Narodowego nie stanie Ci na drodze przy przekraczaniu Łupawy za Rowami.
Zazdroszczę wyprawy, wszelkiej pomyślności, sił i pogody życzę z całego serca co potwierdzam . Oczekuję fotek z ruchomych wydm, nieosiągalnej w moich czasach latarni morskiej Stilo i pirsu łebskiego portu. Drepczę wirtualnym śladem.
Nieostatni
Kciuki trzymam za wytrwałość, samozaparcie, na przekór wszelkim dolegliwościom, a szczególnie sygnałom promieniującym z pięty. Pamiętasz przecież, że tylko Achillles miał słaby punkt - piętę, a Ty na szczęście nie jesteś Woody Allenem, który powiedział Achilles miał tylko piętę Achillesa. Ja mam całe ciało Achillesa. Zbyszku z tej strony nic Ci nie grozi, wytrzymasz, ogromna część Tradytora jest po Twojej stronie. Piękne zdjęcia. Jedno mnie niepokoi, czy jakiś nadgorliwy strażnik Słowińskiego Parku Narodowego nie stanie Ci na drodze przy przekraczaniu Łupawy za Rowami.
Zazdroszczę wyprawy, wszelkiej pomyślności, sił i pogody życzę z całego serca co potwierdzam . Oczekuję fotek z ruchomych wydm, nieosiągalnej w moich czasach latarni morskiej Stilo i pirsu łebskiego portu. Drepczę wirtualnym śladem.
Nieostatni
- Thomas
- Moderator globalny - Stowarzyszenie
- Posty: 1510
- Rejestracja: wt gru 01, 2009 8:40 pm
- Kontakt:
Re: Moja "stodwudziestka"
Ja również dołączam się do "życzeń" jak najlepszego rozwoju tej wyprawy (mając na uwadze oczywiście, że tylko ty wiesz jak się ona zakończyła). Czyta się to jak niesamowitą powieść podróżniczą. Czekamy na dalsze relacje! Pozdrowienia!
Re: Moja "stodwudziestka"
Panowie, dziękuję za miłe słowa, za wirtualne trzymanie kciuków i za to, że to, co piszę, znajduje odbiorców. Przeglądając zdjęcia sprzed ponad dwóch lat wracam pamięcią do tych wydarzeń, a w zasadzie to "idę" jeszcze raz. Dlatego też nie chcę zdradzać żadnego ze szczegółów - niech ta wątła relacja posiada swą chronologię. No- może jeden maleńki drobiazg zdradzę: zdjęcia będą, tzn. aparat nie odmówił posłuszeństwa.
Pozdrawiam
Pozdrawiam
Re: Moja "stodwudziestka"
3 h 42 min 17,7 km
Opuszczam plażę, by zwiedzić Rowy (uwzglęniłem tam dojście do kilku ciekawych miejsc, tym bardziej, że jestem w tej miejscowości po raz pierwszy). Na pewno też przewiduję w miasteczku drobny posiłek oraz koniecznie zaopatrzenie się w zapasy na dalszą część trasy, czyli do Łeby. Te nowe siły, które we mnie niedawno wstąpiły, toczą teraz walkę z niemiłosiernym upałem, który dość gwałtownie wdarł się w moje najbliże otoczenie i wydaje się nie odpuszczać. Wydaje się, że bój będzie zacięty.
3 h 57 min 18,9 km
Rowy witają mnie rzeźbami rybaka, pirata i świętych. Okazuje się potem, że takich figur jest w mieście dużo więcej, sam widziałem ich kilkanaście. Rowy miastem drewnianych rzeźb? 4 h 02 min 19,3 km
Dochodzę do XIX-wiecznego niewielkiego kościoła wybudowanego w stylu neoromańskim. Informację o nim czerpię z tablicy umiejscowionej przy obiekcie. Poznaję również kilka legend związanych z jego budową. Okazuje się, że każda z tych opowieści wiąże powstanie kościoła z postacią diabła. 4 h 06 min 19,7 km
Kolejne kroki kieruję ku wzgórzu, widocznemu spod kościoła, a oddalonemu o kilkaset metrów w kierunku południowym. Obecnie jest to wzgórze cmentarne, zaś od XIV do XIX wieku było miejscem, na którym wznosiła się pierwsza świątynia w Rowach. Widzę, że tu również dowiem się czegoś ciekawego dzięki tablicy informacyjnej. I tak okazuje się, że spoczywają tu m.in. marynarze ze Szwecji (1717 r.), Holandii, Hiszpanii, Francji (1776 r.), Norwegowie, a nawet Maurowie, którzy na przestrzeni wieków rozbijali swe statki o tutejsze wybrzeże. Kroniki podają, że w latach 1796-1936 w pobliżu Rowów rozbiło się co najmniej 25 statków. Podobno spoczywa tu też kaszubski pastor Johann Jarcke-Gustkowski, zmarły w pocz. XVIII w. Był on dziadkiem słynnego pruskiego feldmarszałka Yorcka von Wartenburga, pogromcy Napoleona w 1812 r. Yorck co prawda udawał, że pochodzi z Anglii, a jego protoplastami są książęta Yorku, ale prawdą jest, że to w Rowach ma swoje korzenie. Po najstarszych nagrobkach nie ma już śladu, jednak można się natknąć jeszcze na pozostałości nagrobków niemieckich mieszkańców ówczesnej wsi, którzy chowani tu byli do 1947 roku. 4 h 18 min 20,4 km
Muszę zboczyć nieco z zaplanowanej trasy w poszukiwaniu sklepu spożywczego. Świadom jestem, że do Łeby, do której jest stąd grubo ponad 30 km już niczego nie kupię. Na tym odcinku wzdłuż wybrzeża nie ma bowiem żadnej, choćby najmniejszej wioski, a nie planowałem na tym odcinku wchodzić głębiej w ląd. Po dłuższym poszukiwaniu znalazłem sklep. I tu cios: lodówka jest co prawda włączona, ale nie ma w niej wody mineralnej. Jedynie piwo i słodkie napoje. No tak, kto normalny pije wodę mineralną w lecie na wczasach? Wychodzę. Rozglądam się. W sąsiedztwie żadnej konkurencji, a nie chce mi się szukać następnego sklepu. Suchość w ustach sprawia, że szybko wchodzę ponownie do sklepu i biorę do ręki butelkę z wodą mineralną. Gdybym właśnie znajdował się w łóżku, zmożony chorobą z drgawkami, butelka ta świetnie sprawdziłaby się w toli tremofora. Mamy jednak inne okoliczności. Decyduję się więc na zakup dwóch litrów Sprite'a. Jedyne kryterium oceny przydatności napoju na kolejny odcinek to jego temperatura. Ażeby dopełnić się jeszcze i być pewnym, że nie będę szybko spragniony, w cieniu rozłożystego drzewa rosnącego przed punktem handlowym wypijam jeszcze Żywca (bo najzimniejszy). Po tej chwili przyjemności czas ruszać w dalszą drogę. Zakładam więc plecak i... sam nie wiem, czy włożyłem do niego dwie butelki napoju, czy dwa worki z cementem. A jeśli to były worki, to jak one tam się zmieściły? 4 h 29 min 20,9 km
Przechodzę przez most na Łupawie. Tuż za nim widzę drogowskaz. Łeba 37 km. No przecież wiem, nie jest to dla mnie zaskoczenie. A jednak na tę wieść worki z cementem jeszcze bardziej przybrały na wadze. Może cement zamókł od lejącego się strumieniami potu?
Opuszczam plażę, by zwiedzić Rowy (uwzglęniłem tam dojście do kilku ciekawych miejsc, tym bardziej, że jestem w tej miejscowości po raz pierwszy). Na pewno też przewiduję w miasteczku drobny posiłek oraz koniecznie zaopatrzenie się w zapasy na dalszą część trasy, czyli do Łeby. Te nowe siły, które we mnie niedawno wstąpiły, toczą teraz walkę z niemiłosiernym upałem, który dość gwałtownie wdarł się w moje najbliże otoczenie i wydaje się nie odpuszczać. Wydaje się, że bój będzie zacięty.
3 h 57 min 18,9 km
Rowy witają mnie rzeźbami rybaka, pirata i świętych. Okazuje się potem, że takich figur jest w mieście dużo więcej, sam widziałem ich kilkanaście. Rowy miastem drewnianych rzeźb? 4 h 02 min 19,3 km
Dochodzę do XIX-wiecznego niewielkiego kościoła wybudowanego w stylu neoromańskim. Informację o nim czerpię z tablicy umiejscowionej przy obiekcie. Poznaję również kilka legend związanych z jego budową. Okazuje się, że każda z tych opowieści wiąże powstanie kościoła z postacią diabła. 4 h 06 min 19,7 km
Kolejne kroki kieruję ku wzgórzu, widocznemu spod kościoła, a oddalonemu o kilkaset metrów w kierunku południowym. Obecnie jest to wzgórze cmentarne, zaś od XIV do XIX wieku było miejscem, na którym wznosiła się pierwsza świątynia w Rowach. Widzę, że tu również dowiem się czegoś ciekawego dzięki tablicy informacyjnej. I tak okazuje się, że spoczywają tu m.in. marynarze ze Szwecji (1717 r.), Holandii, Hiszpanii, Francji (1776 r.), Norwegowie, a nawet Maurowie, którzy na przestrzeni wieków rozbijali swe statki o tutejsze wybrzeże. Kroniki podają, że w latach 1796-1936 w pobliżu Rowów rozbiło się co najmniej 25 statków. Podobno spoczywa tu też kaszubski pastor Johann Jarcke-Gustkowski, zmarły w pocz. XVIII w. Był on dziadkiem słynnego pruskiego feldmarszałka Yorcka von Wartenburga, pogromcy Napoleona w 1812 r. Yorck co prawda udawał, że pochodzi z Anglii, a jego protoplastami są książęta Yorku, ale prawdą jest, że to w Rowach ma swoje korzenie. Po najstarszych nagrobkach nie ma już śladu, jednak można się natknąć jeszcze na pozostałości nagrobków niemieckich mieszkańców ówczesnej wsi, którzy chowani tu byli do 1947 roku. 4 h 18 min 20,4 km
Muszę zboczyć nieco z zaplanowanej trasy w poszukiwaniu sklepu spożywczego. Świadom jestem, że do Łeby, do której jest stąd grubo ponad 30 km już niczego nie kupię. Na tym odcinku wzdłuż wybrzeża nie ma bowiem żadnej, choćby najmniejszej wioski, a nie planowałem na tym odcinku wchodzić głębiej w ląd. Po dłuższym poszukiwaniu znalazłem sklep. I tu cios: lodówka jest co prawda włączona, ale nie ma w niej wody mineralnej. Jedynie piwo i słodkie napoje. No tak, kto normalny pije wodę mineralną w lecie na wczasach? Wychodzę. Rozglądam się. W sąsiedztwie żadnej konkurencji, a nie chce mi się szukać następnego sklepu. Suchość w ustach sprawia, że szybko wchodzę ponownie do sklepu i biorę do ręki butelkę z wodą mineralną. Gdybym właśnie znajdował się w łóżku, zmożony chorobą z drgawkami, butelka ta świetnie sprawdziłaby się w toli tremofora. Mamy jednak inne okoliczności. Decyduję się więc na zakup dwóch litrów Sprite'a. Jedyne kryterium oceny przydatności napoju na kolejny odcinek to jego temperatura. Ażeby dopełnić się jeszcze i być pewnym, że nie będę szybko spragniony, w cieniu rozłożystego drzewa rosnącego przed punktem handlowym wypijam jeszcze Żywca (bo najzimniejszy). Po tej chwili przyjemności czas ruszać w dalszą drogę. Zakładam więc plecak i... sam nie wiem, czy włożyłem do niego dwie butelki napoju, czy dwa worki z cementem. A jeśli to były worki, to jak one tam się zmieściły? 4 h 29 min 20,9 km
Przechodzę przez most na Łupawie. Tuż za nim widzę drogowskaz. Łeba 37 km. No przecież wiem, nie jest to dla mnie zaskoczenie. A jednak na tę wieść worki z cementem jeszcze bardziej przybrały na wadze. Może cement zamókł od lejącego się strumieniami potu?
Re: Moja "stodwudziestka"
4 h 34 min / 21,2 km
Ponowne powitanie z plażą. Świetnie, będzie miękko pod stopami. Jednak pomny dotychczasowych doświadczeń, adidasy pozostawiam w najlepszym dla nich, a zwłaszcza dla mnie - miejscu, na nogach. 4 h 54 min / 23,0 km
Zerkam na GPS, który wskazuje, że po "narysowanym" szlaku pozostało mi 99 kilometrów i 900 metrów do celu. Zszedłem więc poniżej pewnej bariery psychologicznej, ale przypływu energii z tego powodu nie odczułem. Plaża jest bardzo szeroka, brzeg po mojej prawej stronie niski. Idzie się przyjemnie, gdyby nie ten upał. No tak, to już prawie południe. 5 h 02 min / 23,6 km
Plaża naturystów. I tyle w temacie… 5 h 15 min / 24,3 km
Jak dobrze zdjąć plecak, położyć się na plaży, wyprostować ciało, dać odpocząć plecom. 5 h 20 min / 24,4 km
Po odpoczynku mała nerwówka. Nie mam okularów. Rozglądam się wokół siebie - nie ma. Wracam na miejsce odpoczynku, też nie ma. Wokół żywej duszy. Czyżbym już wcześniej je zgubił i nawet tego nie zauważył? Tylko spokojnie. Zdejmuję plecak. Ulga - są, zaczepiły się do plecaka.
5 h 24 min / 24,5 km
Tu jest zupełnie bezludna plaża mimo stosunkowo niewielkiej odległości od Rowów. Najwyraźniej na spacery jest tu zbyt daleko, nie mówiąc już o wyborze miejsca do opalania się. Jedynie tacy szaleńcy, jak ja, zapuszczają się w te rejony. Albo quadowcy (właśnie jeden minął mnie z impetem). Ciekawe, kiedy zobaczę następną ludzką istotę, biorąc pod uwagę odległość, jaka dzieli mnie od Łeby. 5 h 26 min / 24,7 km
Czyżby następna dolegliwość? Czuję, jakby uwierały mnie palce u nóg.
5 h 40 min / 26,0 km
Wzmaga się wiatr. Wydawałoby się, że to zbawienne w mojej sytuacji. Niestety, jest to wiatr wschodni, wiejący w twarz, a jego silniejsze podmuchy unoszące tumany piasku w powietrze skutecznie utrudniają spacer. 5 h 47 min / 26,5 km
Zaczynam odczuwać ogólne zmęczenie. Chętnie wypiłbym całą zawartość butelek, ale byłoby to samobójstwo. Świadom zagrożenia nie poddaję się pokusie.
6 h 00 min / 27,7 km
O, ludzie. Jacyś zbłąkani naturyści.
6 h 10 min / 28,5 km
Mijam słupek kilometrażowy polskiego wybrzeża - 210. Oznacza to, że do Władysławowa pozostało mi 85 km linii brzegowej. Chyba wolę posługiwać się tym wskaźnikiem, aniżeli szlakiem wytyczonym w GPS-ie, gdyż jest bardziej optymistyczny.
Ponowne powitanie z plażą. Świetnie, będzie miękko pod stopami. Jednak pomny dotychczasowych doświadczeń, adidasy pozostawiam w najlepszym dla nich, a zwłaszcza dla mnie - miejscu, na nogach. 4 h 54 min / 23,0 km
Zerkam na GPS, który wskazuje, że po "narysowanym" szlaku pozostało mi 99 kilometrów i 900 metrów do celu. Zszedłem więc poniżej pewnej bariery psychologicznej, ale przypływu energii z tego powodu nie odczułem. Plaża jest bardzo szeroka, brzeg po mojej prawej stronie niski. Idzie się przyjemnie, gdyby nie ten upał. No tak, to już prawie południe. 5 h 02 min / 23,6 km
Plaża naturystów. I tyle w temacie… 5 h 15 min / 24,3 km
Jak dobrze zdjąć plecak, położyć się na plaży, wyprostować ciało, dać odpocząć plecom. 5 h 20 min / 24,4 km
Po odpoczynku mała nerwówka. Nie mam okularów. Rozglądam się wokół siebie - nie ma. Wracam na miejsce odpoczynku, też nie ma. Wokół żywej duszy. Czyżbym już wcześniej je zgubił i nawet tego nie zauważył? Tylko spokojnie. Zdejmuję plecak. Ulga - są, zaczepiły się do plecaka.
5 h 24 min / 24,5 km
Tu jest zupełnie bezludna plaża mimo stosunkowo niewielkiej odległości od Rowów. Najwyraźniej na spacery jest tu zbyt daleko, nie mówiąc już o wyborze miejsca do opalania się. Jedynie tacy szaleńcy, jak ja, zapuszczają się w te rejony. Albo quadowcy (właśnie jeden minął mnie z impetem). Ciekawe, kiedy zobaczę następną ludzką istotę, biorąc pod uwagę odległość, jaka dzieli mnie od Łeby. 5 h 26 min / 24,7 km
Czyżby następna dolegliwość? Czuję, jakby uwierały mnie palce u nóg.
5 h 40 min / 26,0 km
Wzmaga się wiatr. Wydawałoby się, że to zbawienne w mojej sytuacji. Niestety, jest to wiatr wschodni, wiejący w twarz, a jego silniejsze podmuchy unoszące tumany piasku w powietrze skutecznie utrudniają spacer. 5 h 47 min / 26,5 km
Zaczynam odczuwać ogólne zmęczenie. Chętnie wypiłbym całą zawartość butelek, ale byłoby to samobójstwo. Świadom zagrożenia nie poddaję się pokusie.
6 h 00 min / 27,7 km
O, ludzie. Jacyś zbłąkani naturyści.
6 h 10 min / 28,5 km
Mijam słupek kilometrażowy polskiego wybrzeża - 210. Oznacza to, że do Władysławowa pozostało mi 85 km linii brzegowej. Chyba wolę posługiwać się tym wskaźnikiem, aniżeli szlakiem wytyczonym w GPS-ie, gdyż jest bardziej optymistyczny.
Re: Moja "stodwudziestka"
6 h 15 min / 29,0 km
To, co uważałem do tej pory za zagrożenie mojej misji, staje się elementem bardzo przeze mnie wyczekiwanym, czegoś, czego pragnę teraz najbardziej, czego nie mogę się doczekać. Chodzi mianowicie o spacer nocą. Słońce zdaje się ogrzewać nie tylko skórą, ale i palić wnętrze. Pot leje się już nie strumieniami, lecz jedną olbrzymią rzeką. Zauważyłem, że już od dawna nie spoglądałem w stronę morza. Niemalże zdziwiłem się, że jest ono tuż obok. 6 h 42 min / 31,3 km
Przerwa na popicie i poleżenie. Oj, bolą plecy, bolą… Chcąc dać odpocząć palcom u stóp dokonuję zmiany butów na sandały. Po tej zmianie przypomniała o sobie pięta. Decyduję się jednak iść w sandałach kilka, może kilkanaście kilometrów - palce w tej chwili ważniejsze. 7 h 19 min / 33,6 km
Czerwona Szopa. Stara ratownia oddalona o jakieś 200 metrów od morza. Podobno niedawno jeszcze funkcjonował tu punkt gastronomiczny. Podobno… Być może nawet całkiem niedawno, bo przed szopą stoi stół. Niestety może mi on posłużyć jedynie do miejsca odpoczynku - zresztą idealnego, bo w cieniu. W każdym razie budynek obecnie stoi opuszczony. Nie włączam wyobraźni i nie staram sobie wyimaginować w pełni funkcjonującego tu lokalu. Mógłbym już wówczas nie wybudzić się z takiego stanu przynajmniej do wieczora. 7 h 43 min / 35,0 km
Upał niemiłosierny. A ja jestem zmuszony do narzucenia sobie limitów picia: 0,25 litra na każde 5 kilometrów. Do Łeby powinno wystarczyć - ale w normalnych warunkach, a nie w 80-stopniowej gorączce. Z drugiej strony to zrządzenie losu. W Rowach planowałem zakup 1,5-litrowej wody. Zakupiłem jednak dwie litrowe butelki słodkiego - fakt - napoju, ale za to zimnego, teraz mam pół litra picia więcej. Każdy łyk na wagę złota (zdrowia). Wokół żadnego schronienia. 7 h 54 min / 35,9 km
Że też takie rzeczy przychodzą mi do głowy. Zmęczenie, ale przede wszystkim upał powodują, że zaczynam analizować zawartość plecaka i rozważać: spodnie kosztują jakieś 100 zł, buty około 150 zł. Czy gdybym je wyrzucił, dotarcie do Władysławowa byłoby łatwiejsze? Czy dałbym 250 zł, żeby dojść do końca?
7 h 57 min / 36,1 km
…nie mówiąc już o paście do zębów… zbędny balast…
7 h 58 min / 36,2 km
Chyba te rozważania były na poważnie, bo za chwilę - z ogromną powagą - tłumaczę sobie i przekonuję samego siebie, że buty będą mi jeszcze potrzebne… Kurczę, rozmawiam sam z sobą…
To, co uważałem do tej pory za zagrożenie mojej misji, staje się elementem bardzo przeze mnie wyczekiwanym, czegoś, czego pragnę teraz najbardziej, czego nie mogę się doczekać. Chodzi mianowicie o spacer nocą. Słońce zdaje się ogrzewać nie tylko skórą, ale i palić wnętrze. Pot leje się już nie strumieniami, lecz jedną olbrzymią rzeką. Zauważyłem, że już od dawna nie spoglądałem w stronę morza. Niemalże zdziwiłem się, że jest ono tuż obok. 6 h 42 min / 31,3 km
Przerwa na popicie i poleżenie. Oj, bolą plecy, bolą… Chcąc dać odpocząć palcom u stóp dokonuję zmiany butów na sandały. Po tej zmianie przypomniała o sobie pięta. Decyduję się jednak iść w sandałach kilka, może kilkanaście kilometrów - palce w tej chwili ważniejsze. 7 h 19 min / 33,6 km
Czerwona Szopa. Stara ratownia oddalona o jakieś 200 metrów od morza. Podobno niedawno jeszcze funkcjonował tu punkt gastronomiczny. Podobno… Być może nawet całkiem niedawno, bo przed szopą stoi stół. Niestety może mi on posłużyć jedynie do miejsca odpoczynku - zresztą idealnego, bo w cieniu. W każdym razie budynek obecnie stoi opuszczony. Nie włączam wyobraźni i nie staram sobie wyimaginować w pełni funkcjonującego tu lokalu. Mógłbym już wówczas nie wybudzić się z takiego stanu przynajmniej do wieczora. 7 h 43 min / 35,0 km
Upał niemiłosierny. A ja jestem zmuszony do narzucenia sobie limitów picia: 0,25 litra na każde 5 kilometrów. Do Łeby powinno wystarczyć - ale w normalnych warunkach, a nie w 80-stopniowej gorączce. Z drugiej strony to zrządzenie losu. W Rowach planowałem zakup 1,5-litrowej wody. Zakupiłem jednak dwie litrowe butelki słodkiego - fakt - napoju, ale za to zimnego, teraz mam pół litra picia więcej. Każdy łyk na wagę złota (zdrowia). Wokół żadnego schronienia. 7 h 54 min / 35,9 km
Że też takie rzeczy przychodzą mi do głowy. Zmęczenie, ale przede wszystkim upał powodują, że zaczynam analizować zawartość plecaka i rozważać: spodnie kosztują jakieś 100 zł, buty około 150 zł. Czy gdybym je wyrzucił, dotarcie do Władysławowa byłoby łatwiejsze? Czy dałbym 250 zł, żeby dojść do końca?
7 h 57 min / 36,1 km
…nie mówiąc już o paście do zębów… zbędny balast…
7 h 58 min / 36,2 km
Chyba te rozważania były na poważnie, bo za chwilę - z ogromną powagą - tłumaczę sobie i przekonuję samego siebie, że buty będą mi jeszcze potrzebne… Kurczę, rozmawiam sam z sobą…
- Nieostatni
- Posty: 645
- Rejestracja: pt wrz 24, 2010 10:49 pm
- Lokalizacja: W-wa (rzut beretem)
Re: Moja "stodwudziestka"
Witaj wędrowcze !
Kciuki ciągle, niezmordowanie trzymam. Może choć odrobinę pomagają. Frajdę robisz mi zdjęciem „starej nieczynnej brzegowej stacji ratowniczej Smołdzino” którą pokazuje peerelowski kartograf „piędziesiątki” z 1978r. Dzięki Tobie zajrzałem do Googla, gdzie poznałem interesującą historię i jej 46 uratowanych z wodnej kipieli. Marzy mi się widok Czołpińskiej, czerwonej, oczywiście smukłej, ceglanej latarni morskiej, uruchomionej w 1875r. wyposażonej w nowoczesny aparat Frensela Ikl z pięcioma koncentrycznymi knotami, spalający 830g oleju mineralnego na godzinę. Widać, że stacja ratownicza, a później latarnia była tu konieczna. Po odpoczynku ujrzysz ją z plaży, bo pokaże się w odległości około 1,5km. Kciuki trzymam, noce są chłodne, krótkie i do cholery chyba już nie bronują plaży. Pierwszy raz byłem nad morzem auto-stopem w 1957r. w Łebie i miałem spotkanie z WOP-em przy księżycu w kąpieli bez liścia figowego. Niezapomniane przeżycie. Nocnej wędrówki jednak nie sugeruję.
Nieostatni
Kciuki ciągle, niezmordowanie trzymam. Może choć odrobinę pomagają. Frajdę robisz mi zdjęciem „starej nieczynnej brzegowej stacji ratowniczej Smołdzino” którą pokazuje peerelowski kartograf „piędziesiątki” z 1978r. Dzięki Tobie zajrzałem do Googla, gdzie poznałem interesującą historię i jej 46 uratowanych z wodnej kipieli. Marzy mi się widok Czołpińskiej, czerwonej, oczywiście smukłej, ceglanej latarni morskiej, uruchomionej w 1875r. wyposażonej w nowoczesny aparat Frensela Ikl z pięcioma koncentrycznymi knotami, spalający 830g oleju mineralnego na godzinę. Widać, że stacja ratownicza, a później latarnia była tu konieczna. Po odpoczynku ujrzysz ją z plaży, bo pokaże się w odległości około 1,5km. Kciuki trzymam, noce są chłodne, krótkie i do cholery chyba już nie bronują plaży. Pierwszy raz byłem nad morzem auto-stopem w 1957r. w Łebie i miałem spotkanie z WOP-em przy księżycu w kąpieli bez liścia figowego. Niezapomniane przeżycie. Nocnej wędrówki jednak nie sugeruję.
Nieostatni
Re: Moja "stodwudziestka"
Kawał życia - Nieostatni. Pięknie można poukładać sobie obrazy pewnych miejsc z lat głębokiego PRL-u, potem przełomu epok, aż w końcu czasów bardziej współczesnych. Cudnie zobaczyć zmieniające się realia i okoliczności. A wspomnienia ze spotkań z WOP-istami czy strażnikami Słowińskiego PN są zawsze miłe, niezależnie od okoliczności i skutków, są bowiem efektem szerszego kontekstu ubranego w przeżycia z lat, o których zawsze chciałoby się pamiętać, lat, gdy wszyscy byliśmy młodsi, a życie wydawało się proste i nic nam nie było straszne.
Pozdrawiam gorąco
Pozdrawiam gorąco
Re: Moja "stodwudziestka"
8 h 04 min / 36,7 km
Wiatr trochę się wzmaga, morze głośniej szumi, ale wobec skwaru to żadne pocieszenie. Chyba widzę Wydmę Czołpińską.
8 h 07 min / 36,9 km
…odpoczynek… picie… Porównuję swoje obecne osiągi w odniesieniu do mojej poprzedniej "setki". Wtedy po przebyciu podobnego dystansu w czasie o około godzinę krótszym, zdecydowałem się na odpoczynek przy sklepie i puszkach coli, po którym powróciłem do "normalnego", niczym niezmąconego, przyjemnego spaceru. Teraz jestem wykończony.... a sklepu nie widać... niczego nie widać.... są tylko trzy elementy krajobrazu: morze, piasek i piasek. Zaczynam myśleć o tym, czy nie skrócić sobie trasy, trzymając się tylko plaży, bez wcześniej zaplanowanego zwiedzania Jastrzębiej Góry, czy Władysławowa… 8 h 22 min / 37,4 km
Jestem bardzo zmęczony. Zastanawiam się, czy w ogóle nie skrócić sobie dystansu, by nie iść do Władysławowa, by skończyć spacer może w Jastrzębiej Górze, może w Karwii, ale tak, by przekroczyć 100 km. Niesiony aparat fotograficzny waży teraz nie mniej, niż worki z cementem załadowane do plecaka w Rowach. Nie chce mi się nawet wyciągać sprzętu z torby, by robić kolejne zdjęcia.
8 h 31 min / 38,1 km
Próbuję przerzucić plecak tylko przez jedno ramię, aby dać odpocząć drugiemu. Niestety, jest ciężki, jak diabli, jeszcze bardziej się męczę. Szybko wracam do klasycznej pozycji plecaka. Na domiar złego zaczynam odczuwać pieczenie nieosłoniętych od słońca rąk. 8 h 45 min / 39,0 km
Słupek kilometrażowy 200, czyli po plaży jeszcze "tylko" 75 km do Władysławowa. Nie mam siły… 8 h 55 min / 39,8 km
Spróbuję zmienić myślenie. Postaram się nie zaprzątać sobie głowy długością, trasą, przebytym odcinkiem, dystansem, który mnie jeszcze czeka itp. Postaram się przestawić na skupieniu na najbliższym celu. Na przykład teraz obieram sobie punkt do osiągnięcia: za 2,3 km usiądę, odpocznę i napiję się napoju. I teraz tylko to się liczy, wszystkie inne złe myśli wyrzucam z głowy... 9 h 03 min / 40,5 km
Upał… nie ma czym, oddychać. O godz. 16 zimą już zapada zmrok. Teraz piecze jeszcze bardziej, niż w południe. A wydaje się, że z każdą kolejną minutą temperatura wzrasta... niedługo osiągnie chyba kraniec ciągu liczb naturalnych. Czuję się, jak na pustyni... 9 h 22 min / 42,0 km
(Niemalże) osiągnąłem swój krótkookresowy cel. Odpoczynek... Piasek... Jestem zmęczony… Słońce, upał... Już wiem... na pewno nie dojdę do Władysławowa… Posiłek... biorę trzy kęsy bułki... nie mogę jeść, resztę wyrzucam do morza. Odczuwam dolegliwości żołądka. Rozważam taką opcję, by tu położyć się, nakryć czym się da, i dopiero rano dojść do Łeby. Pić, pić... Do Łeby jakieś 15 km. Jeśli wypiję cały zapas, to nie żyję. Po 20 minutach wstaję resztkami sił, biorę kije, które już od dawna, złożone, były przytroczone do plecaka. Zakładam adidasy, jak również koszulę z długim rękawem. Niech chroni ręce przed słońcem.
Wiatr trochę się wzmaga, morze głośniej szumi, ale wobec skwaru to żadne pocieszenie. Chyba widzę Wydmę Czołpińską.
8 h 07 min / 36,9 km
…odpoczynek… picie… Porównuję swoje obecne osiągi w odniesieniu do mojej poprzedniej "setki". Wtedy po przebyciu podobnego dystansu w czasie o około godzinę krótszym, zdecydowałem się na odpoczynek przy sklepie i puszkach coli, po którym powróciłem do "normalnego", niczym niezmąconego, przyjemnego spaceru. Teraz jestem wykończony.... a sklepu nie widać... niczego nie widać.... są tylko trzy elementy krajobrazu: morze, piasek i piasek. Zaczynam myśleć o tym, czy nie skrócić sobie trasy, trzymając się tylko plaży, bez wcześniej zaplanowanego zwiedzania Jastrzębiej Góry, czy Władysławowa… 8 h 22 min / 37,4 km
Jestem bardzo zmęczony. Zastanawiam się, czy w ogóle nie skrócić sobie dystansu, by nie iść do Władysławowa, by skończyć spacer może w Jastrzębiej Górze, może w Karwii, ale tak, by przekroczyć 100 km. Niesiony aparat fotograficzny waży teraz nie mniej, niż worki z cementem załadowane do plecaka w Rowach. Nie chce mi się nawet wyciągać sprzętu z torby, by robić kolejne zdjęcia.
8 h 31 min / 38,1 km
Próbuję przerzucić plecak tylko przez jedno ramię, aby dać odpocząć drugiemu. Niestety, jest ciężki, jak diabli, jeszcze bardziej się męczę. Szybko wracam do klasycznej pozycji plecaka. Na domiar złego zaczynam odczuwać pieczenie nieosłoniętych od słońca rąk. 8 h 45 min / 39,0 km
Słupek kilometrażowy 200, czyli po plaży jeszcze "tylko" 75 km do Władysławowa. Nie mam siły… 8 h 55 min / 39,8 km
Spróbuję zmienić myślenie. Postaram się nie zaprzątać sobie głowy długością, trasą, przebytym odcinkiem, dystansem, który mnie jeszcze czeka itp. Postaram się przestawić na skupieniu na najbliższym celu. Na przykład teraz obieram sobie punkt do osiągnięcia: za 2,3 km usiądę, odpocznę i napiję się napoju. I teraz tylko to się liczy, wszystkie inne złe myśli wyrzucam z głowy... 9 h 03 min / 40,5 km
Upał… nie ma czym, oddychać. O godz. 16 zimą już zapada zmrok. Teraz piecze jeszcze bardziej, niż w południe. A wydaje się, że z każdą kolejną minutą temperatura wzrasta... niedługo osiągnie chyba kraniec ciągu liczb naturalnych. Czuję się, jak na pustyni... 9 h 22 min / 42,0 km
(Niemalże) osiągnąłem swój krótkookresowy cel. Odpoczynek... Piasek... Jestem zmęczony… Słońce, upał... Już wiem... na pewno nie dojdę do Władysławowa… Posiłek... biorę trzy kęsy bułki... nie mogę jeść, resztę wyrzucam do morza. Odczuwam dolegliwości żołądka. Rozważam taką opcję, by tu położyć się, nakryć czym się da, i dopiero rano dojść do Łeby. Pić, pić... Do Łeby jakieś 15 km. Jeśli wypiję cały zapas, to nie żyję. Po 20 minutach wstaję resztkami sił, biorę kije, które już od dawna, złożone, były przytroczone do plecaka. Zakładam adidasy, jak również koszulę z długim rękawem. Niech chroni ręce przed słońcem.
Re: Moja "stodwudziestka"
9 h 47 min / 42,3 km
Zaczyna dokuczać pieczenie nóg, już dokładnie opalonych. Nie wiem, czy nie powinienem wyjąć długich spodni (tych, które niedawno chciałem wyrzucać), ale na razie nie mam nawet siły się schylać. Każdy następny krok robię, nie podnosząc wysoko nóg, niemalże szuram po piasku, w związku z czym idzie się niczym po śniegu.
9 h 55 min / 43,0 km
Spaceruję teraz tą częścią plaży, która jest najbliżej morza, co chwilę zalewana, ale przez to najrówniejsza. Fale powodują powstawanie na piasku takiego 15-20-centymetrowego progu. Uciekając przed większymi falami zmuszony jestem go pokonać. Odnoszę jednak wrażenie, że ma on potężną wysokość, na którą nie jestem w stanie unieść nogi. Wlokę się więc, na wpół mokry, piasek dostaje się do butów i skarpet, powodując niemiłe odczucia, a przede wszystkim ucisk w palcach.
10 h 09 min / 44,0 km
Wszystkie plany idą w diabły… odpoczynek… pić… słońce chyba nigdy nie zajdzie… Obłęd ogarnia mój umysł. Co jest tego dowodem? To, że staram schować się w cieniu kijków… 10 h 36 min / 45,4 km
…jeszcze idę… 11 h 00 min / 46,9 km
Mój cień staje się coraz dłuższy. Ale - co dziwne - upał nie odpuszcza… To chyba najgorętszy dzień w historii pomiarów… ale trafiłem… 11 h 10 min / 47,6 km
...już mogę umrzeć… możecie mnie zakopać tu, gdzie mnie znajdziecie… jest mi wszystko jedno… 11 h 19 min / 47,9 km
...z prawej wydmy Słowińskiego Parku Narodowego... piękno wydm... a, pieprzyć wydmy... 11 h 43 min / 49,0 km
To już pewne. W Łebie kończę. Dziś nie dam rady zrobić nic więcej. Dałem z siebie wszystko, na ile było mnie dziś stać. Do Łeby jakieś 6 kilometrów… To tylko 6 kilometrów… i aż 6 kilometrów… 6 km po piasku... 6 pieprzonych kilometrów… ile to już razy w trakcie długich spacerów mówiłem sobie: "zostało tylko 6 kilometrów - już blisko"... tu niestety jest jeszcze cholernie daleko... 12 h 09 min / 49,9 km
…jeszcze żyję… pić… pić… Pozostało około 5 km… Gdzieś tam w oddali zarysowuje się Łeba… a może majaczę…? 12 h 32 min / 51,7 km
…mordą w piach… Gdybym teraz narysował wykres liniowy obrazujący poziom mojego zmęczenia, ołówek roztrzaskałby się o oś X…
Zaczyna dokuczać pieczenie nóg, już dokładnie opalonych. Nie wiem, czy nie powinienem wyjąć długich spodni (tych, które niedawno chciałem wyrzucać), ale na razie nie mam nawet siły się schylać. Każdy następny krok robię, nie podnosząc wysoko nóg, niemalże szuram po piasku, w związku z czym idzie się niczym po śniegu.
9 h 55 min / 43,0 km
Spaceruję teraz tą częścią plaży, która jest najbliżej morza, co chwilę zalewana, ale przez to najrówniejsza. Fale powodują powstawanie na piasku takiego 15-20-centymetrowego progu. Uciekając przed większymi falami zmuszony jestem go pokonać. Odnoszę jednak wrażenie, że ma on potężną wysokość, na którą nie jestem w stanie unieść nogi. Wlokę się więc, na wpół mokry, piasek dostaje się do butów i skarpet, powodując niemiłe odczucia, a przede wszystkim ucisk w palcach.
10 h 09 min / 44,0 km
Wszystkie plany idą w diabły… odpoczynek… pić… słońce chyba nigdy nie zajdzie… Obłęd ogarnia mój umysł. Co jest tego dowodem? To, że staram schować się w cieniu kijków… 10 h 36 min / 45,4 km
…jeszcze idę… 11 h 00 min / 46,9 km
Mój cień staje się coraz dłuższy. Ale - co dziwne - upał nie odpuszcza… To chyba najgorętszy dzień w historii pomiarów… ale trafiłem… 11 h 10 min / 47,6 km
...już mogę umrzeć… możecie mnie zakopać tu, gdzie mnie znajdziecie… jest mi wszystko jedno… 11 h 19 min / 47,9 km
...z prawej wydmy Słowińskiego Parku Narodowego... piękno wydm... a, pieprzyć wydmy... 11 h 43 min / 49,0 km
To już pewne. W Łebie kończę. Dziś nie dam rady zrobić nic więcej. Dałem z siebie wszystko, na ile było mnie dziś stać. Do Łeby jakieś 6 kilometrów… To tylko 6 kilometrów… i aż 6 kilometrów… 6 km po piasku... 6 pieprzonych kilometrów… ile to już razy w trakcie długich spacerów mówiłem sobie: "zostało tylko 6 kilometrów - już blisko"... tu niestety jest jeszcze cholernie daleko... 12 h 09 min / 49,9 km
…jeszcze żyję… pić… pić… Pozostało około 5 km… Gdzieś tam w oddali zarysowuje się Łeba… a może majaczę…? 12 h 32 min / 51,7 km
…mordą w piach… Gdybym teraz narysował wykres liniowy obrazujący poziom mojego zmęczenia, ołówek roztrzaskałby się o oś X…
Re: Moja "stodwudziestka"
13 h 04 min / 53,5 km
Światło słoneczne zaczyna przybierać pomarańczowej barwy, jednak słońce nadal jest wysoko. Nie jest już jednak tak dokuczliwe… mimo to nie mam siły nawet odpoczywać... nie mam siły... odpoczywać... Idę, niczym jakaś mumia, która nagle po kilku tysiącach lat ożyła... pałęta się... po omacku, byle przed siebie... byle przed siebie... coś tam majaczę... suchość w gardle... ostatnie łyki... nie mogę wykrztusić słowa... autentycznie, straciłem głos... 13 h 21 min / 54,8 km
Łeba. To już ostatnie kroki po piasku. Niemal nieprzytomny rzucam się na piasek... 15 minut leżenia... Boże, jak dobrze… Cud, że w takim stanie dostrzegam jeszcze piękno krajobrazu, urok zachodzącego słońca... 13 h 40 min / 55,1 km
O wszystkich swoich planach dawno już zapomniałem. Teraz jest jeden cel… kupić coś do picia. Ale jest już późno. Może jednak coś będzie jeszcze otwarte? Jest jednak okres przedsezonowy, więc nie wiem, może dopiero w centrum. Po lewej delikatesy i namiot Carlsberga - nieczynne, przygotowania do sezonu... 13 h 46 min / 55,5 km
Camping Morski - nieczynne, przygotowania do sezonu. Niemal naprzeciwko jest smażalnia/pizzeria/kuchnia domowa - nieczynne, przygotowania do sezonu... 13 h 50 min / 55,7 km
Bar Delfin - na sprzedaż. Nie, tylko nie to… nie zwijajcie się... ja was utrzymam… otwierajcie... 13 h 52 min / 55,8 km
Hotel Spinaker. Hotel! Musi być czynny! Rzeczywiście jest! W ogródku na zewnątrz jacyś azjaci rozmawiają sobie przy piwku. Dotarłem do wodopoju, tzn. do restauracji. Moje zamówienie brzmiało mniej więcej tak: "aaaabbyyy aabyyy aaaabbbyybyy aabbyyyy…". Pani za ladą zrozumiała i zaserwowała mi zimnego kasztelana... 14 h 03 min / 56,0 km
Znajduję ławeczkę, to będzie moje miejsce najbliższego odpoczynku w oczekiwaniu na "ekipę ratowniczą". Niegrzecznie kładę się na niej, umieszczając sobie pod głową plecak i wyciągając nogi. Teraz do mnie dociera, jak zdziwiona musiała być pani w restauracji na mój widok, bo jest on nieciekawy, co w połączeniu z dźwiękami wydobywającymi się z gardła nie charakteryzowało obecności typowego gościa hotelowego. Powoli zapada zmrok...
No cóż, tytuł wątku jest nieco mylący. Nie zrobiłem nawet połowy zakładanego dystansu. Uważam jednak, że z powodu popełnienia tylu błędów (decyzja o spacerze w taki upał, wybór miejsca - piasek to fajne i miłe podłoże, ale nie na ponadstukilometrowy spacer, złe decyzje odnośnie zdjęcia butów, a przynajmniej zbyt długie odcinki pokonywane boso, zły dobór rodzaju napojów, brak zastosowania filtra na nieosłonięte części ciała, zbyt dużo rzeczy zabranych do plecaka to chyba te najważniejsze), dotarcie do Łeby było i tak sukcesem. Myślę jednak, że nie jest wstydem przyznać się do błędów, tylko należy umieć wyciągać z nich wnioski na przyszłość. Ambicja co prawda została w pewnym stopniu nadwątlona, ale mogło skończyć się znacznie gorzej - to były ewidentne objawy udaru słonecznego. Miałem już doświadczenia z czymś podobnym w górach, kiedy robiłem wycof ze szlaku ze względu na trudne warunki. Tam również ambicję musiałem schować do kieszeni, ważniejsze było moje bezpieczeństwo.
Od pewnego momentu relacja jest bardzo jednostronna, ale starałem się oddać to, co wówczas faktycznie przeżywałem. Pamięć zachowałem dzięki dyktafonowi. Kiedy odsłuchiwałem swych wspomnień, autentycznie, żal było mi tego człowieka. Jego głos - tam jest dopiero dramaturgia...
Wydaje mi się, że odpowiednim zakończeniem tej relacji będzie cytat z Michała Jagiełły i z jego "Wołania w górach": "Trzeba mieć zbawienny dystans do siebie, trzeba potrafić uznać swoją omylność, trzeba dać sobie prawo do błędu i słabości, aby nie ugrzęznąć po kolana w urażonej przez siebie samego ambicji".
Dziękuję za uwagę.
Światło słoneczne zaczyna przybierać pomarańczowej barwy, jednak słońce nadal jest wysoko. Nie jest już jednak tak dokuczliwe… mimo to nie mam siły nawet odpoczywać... nie mam siły... odpoczywać... Idę, niczym jakaś mumia, która nagle po kilku tysiącach lat ożyła... pałęta się... po omacku, byle przed siebie... byle przed siebie... coś tam majaczę... suchość w gardle... ostatnie łyki... nie mogę wykrztusić słowa... autentycznie, straciłem głos... 13 h 21 min / 54,8 km
Łeba. To już ostatnie kroki po piasku. Niemal nieprzytomny rzucam się na piasek... 15 minut leżenia... Boże, jak dobrze… Cud, że w takim stanie dostrzegam jeszcze piękno krajobrazu, urok zachodzącego słońca... 13 h 40 min / 55,1 km
O wszystkich swoich planach dawno już zapomniałem. Teraz jest jeden cel… kupić coś do picia. Ale jest już późno. Może jednak coś będzie jeszcze otwarte? Jest jednak okres przedsezonowy, więc nie wiem, może dopiero w centrum. Po lewej delikatesy i namiot Carlsberga - nieczynne, przygotowania do sezonu... 13 h 46 min / 55,5 km
Camping Morski - nieczynne, przygotowania do sezonu. Niemal naprzeciwko jest smażalnia/pizzeria/kuchnia domowa - nieczynne, przygotowania do sezonu... 13 h 50 min / 55,7 km
Bar Delfin - na sprzedaż. Nie, tylko nie to… nie zwijajcie się... ja was utrzymam… otwierajcie... 13 h 52 min / 55,8 km
Hotel Spinaker. Hotel! Musi być czynny! Rzeczywiście jest! W ogródku na zewnątrz jacyś azjaci rozmawiają sobie przy piwku. Dotarłem do wodopoju, tzn. do restauracji. Moje zamówienie brzmiało mniej więcej tak: "aaaabbyyy aabyyy aaaabbbyybyy aabbyyyy…". Pani za ladą zrozumiała i zaserwowała mi zimnego kasztelana... 14 h 03 min / 56,0 km
Znajduję ławeczkę, to będzie moje miejsce najbliższego odpoczynku w oczekiwaniu na "ekipę ratowniczą". Niegrzecznie kładę się na niej, umieszczając sobie pod głową plecak i wyciągając nogi. Teraz do mnie dociera, jak zdziwiona musiała być pani w restauracji na mój widok, bo jest on nieciekawy, co w połączeniu z dźwiękami wydobywającymi się z gardła nie charakteryzowało obecności typowego gościa hotelowego. Powoli zapada zmrok...
No cóż, tytuł wątku jest nieco mylący. Nie zrobiłem nawet połowy zakładanego dystansu. Uważam jednak, że z powodu popełnienia tylu błędów (decyzja o spacerze w taki upał, wybór miejsca - piasek to fajne i miłe podłoże, ale nie na ponadstukilometrowy spacer, złe decyzje odnośnie zdjęcia butów, a przynajmniej zbyt długie odcinki pokonywane boso, zły dobór rodzaju napojów, brak zastosowania filtra na nieosłonięte części ciała, zbyt dużo rzeczy zabranych do plecaka to chyba te najważniejsze), dotarcie do Łeby było i tak sukcesem. Myślę jednak, że nie jest wstydem przyznać się do błędów, tylko należy umieć wyciągać z nich wnioski na przyszłość. Ambicja co prawda została w pewnym stopniu nadwątlona, ale mogło skończyć się znacznie gorzej - to były ewidentne objawy udaru słonecznego. Miałem już doświadczenia z czymś podobnym w górach, kiedy robiłem wycof ze szlaku ze względu na trudne warunki. Tam również ambicję musiałem schować do kieszeni, ważniejsze było moje bezpieczeństwo.
Od pewnego momentu relacja jest bardzo jednostronna, ale starałem się oddać to, co wówczas faktycznie przeżywałem. Pamięć zachowałem dzięki dyktafonowi. Kiedy odsłuchiwałem swych wspomnień, autentycznie, żal było mi tego człowieka. Jego głos - tam jest dopiero dramaturgia...
Wydaje mi się, że odpowiednim zakończeniem tej relacji będzie cytat z Michała Jagiełły i z jego "Wołania w górach": "Trzeba mieć zbawienny dystans do siebie, trzeba potrafić uznać swoją omylność, trzeba dać sobie prawo do błędu i słabości, aby nie ugrzęznąć po kolana w urażonej przez siebie samego ambicji".
Dziękuję za uwagę.
- Nieostatni
- Posty: 645
- Rejestracja: pt wrz 24, 2010 10:49 pm
- Lokalizacja: W-wa (rzut beretem)
Re: Moja "stodwudziestka"
No cóż, tytuł wątku jest nieco mylący. Nie zrobiłem nawet połowy zakładanego dystansu. ...... - dotarcie do Łeby było i tak sukcesem.
Zbyszku głowa do góry, tym razem po prostu nie wyszło. Ważne jest to, że właściwie oceniasz, ważysz co zaszło, jakie popełniłeś błędy, a najważniejszym doświadczeniem jest fakt, że potrafisz się z „samym Sobą” rozliczyć i dać świadectwo dla, przed gawiedzią. To jest autentyczna wielkość czynu jaki zrealizowałeś tym razem. Głowa do góry, nie jest źle, a przecież wszystko można powtórzyć. Tylko oglądający takie wyrypy na ekranie Discovery Channel w wykonaniu Eda Stafforda czy Bera Grylsa mogą ocenić i porównać wkład sił, ilość potu, wyrzeczeń i pragnień zostawionych na przebytym szlaku. Oceniam więc za Tobą - dotarcie do Łeby było i tak sukcesem.
Trzymam kciuki za następny raz. Będzie dobrze.
Nieostatni
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 17 gości