"Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Powroty. Aresztowanie

Postautor: Dziadek Jacek » czw maja 20, 2021 9:43 pm

Od pierwszych dni okupacji nastąpiły aresztowania, według zaplanowanego klucza. Na Ziemi Dobrzyńskiej okupant postąpił jak w większości przypadków, zapraszając na zebranie do lipnowskiego kina ważniejsze osoby z terenu: nauczycieli, radnych i urzędników. Po spotkaniu chyba wszyscy trafili do obozu w Stutthofie. Po zamknięciu klasztoru w Wymyślinie, zakonnicy i księża (z okolicy) w nim internowani, zostali zabrani do więzienia a potem wywiezieni także do Stutthofu.
Po pobycie w więzieniu w Grudziądzu jakimś cudem do Skępego powrócił o. Albert Mróz i o. Sylwester Niewiadomy. Mieszkając u parafian prowadzili pracę duszpasterską odprawiając po domach msze święte. Pod koniec 1940 roku na skutek donosu, (widocznie takie było przeznaczenie) o. Sylwester został ponownie aresztowany i trafił do obozu w Stutthofie.

Na wiosnę 1943 roku Niemcy przeprowadzili na całym Pomorzu szereg aresztowań od dłuższego czasu skrupulatnie przygotowywanych na podstawie inwigilacji i donosów. Wszyscy spodziewali się tego, ale nie dopuszczano myśli, że to właśnie już i w taki sposób, na tak dużą skalę. Każdy z konspirujących miał ukrytą ampułkę z trucizną i był przygotowany by ją zażyć. Sytuacja jednak tak rozwinęła się, że nieliczni zdołali uniknąć cierpień, jakie przyniosły z sobą nadchodzące dni.

W Józefkowie również nikt nie spodziewał się takiego przebiegu wydarzeń, mimo że parę dni wcześniej do dziadka, jako dróżnika przyszło służbowo dwóch cywilnych Niemców. Prowadzili dochodzenie w sprawie wypadku sprzed kilku dni, w którym przy Karnkowskim lesie, niemiecki motocyklista najechał na rozciągnięty między drzewami drut. Dziadek nic im nie mógł na ten temat powiedzieć, gdyż chyba nawet tego wypadku nie było – był to pretekst by rozejrzeć się po domu. Niczego nie zobaczyli, mogli jednak (nim psy zaczęły ujadać na zbliżających się obcych), usłyszeć piszącego na poddaszu Czesława. Stukanie maszyny do pisania można było usłyszeć na drodze. W trakcie wizyty siedział cały czas na górze czekając na jej zakończenie. Po ich wyjściu na wszelki wypadek ukrył maszynę. Powielacz miał już od dawna kryjówkę pod stertą obornika i wyjmowany był tylko na czas powielania ulotek.

Przed brzaskiem 5 maja 1943 roku nim zdążyli zareagować na szczekające psy, zostały wyważone obydwoje drzwi (od drogi i od podwórza). Wśród wrzawy, niemieckich okrzyków, stukotu podkutych butów na drewnianych podłogach i przeraźliwego wrzasku przestraszonych najmłodszych dzieciaków, dom wypełnił się niemieckimi żołnierzami w hełmach, a po chwili pokazali się też oficerowie w czapkach z trupimi głowami i kilku po cywilnemu. Nie pozwolono nikomu się ruszać ani rozmawiać. Znaleźli bez problemów ukrytą w ubraniach truciznę. Wysypywali wszystko z szuflad komody i kuchennego kredensu. Deptali po rozrzuconych na podłodze rzeczach. Przeglądali wszystkie znalezione papiery. Jeden znający trochę język polski domagał się, by powiedziano gdzie jest ukryty powielacz, maszyna do pisania i radio. Niczego nikt nie powiedział a oni tłumaczyli, że o wszystkim wiedzą i prędzej czy później znajdą. Jeden w skórzanym płaszczu dla podkreślenia tych słów bił pięścią ubraną w skórkową rękawiczkę na przemian dziadka i Cześka. W międzyczasie Helenie kazali usmażyć jajecznicę z jajek położonych w koszyku stojącym w sieni. Tłumaczyła im, że one mogą być już z kurczakami, bo od paru dni wysiaduje na nich kura (a może perliczka). Za dyskutowanie dostała po plecach szpicrutą. Przygotowując jajecznicę, wykorzystała moment nieuwagi pilnującego ją Niemca, by wyciągnąć spod linoleum przechowywane tam podrobione dokumenty i wrzucić do kuchni pod patelnie. W ten sposób uratowała kilka osób, gdzieś z daleka, już teraz nawet nie wiadomo komu.

„ Zawieźli nas do Lipna – opowiadała mama - Gestapo było na ulicy prowadzącej do kościoła, niedaleko księgarni. Tam nas dopiero poważnie przesłuchiwali. Pytali o nazwiska. Nic im nikt nie powiedział, dlatego nas tak bili. Zwłaszcza ten, co mnie kopał. On był najgorszy. Przy mnie i mamie bił tatę i Cześka. Kazał na to patrzeć. Jak tata lub Czesiek zemdlał, zawołał żołnierzy. Kazał ocucić, wodą z wiadra, a sam pił w tym czasie piwo. Cała skrzynka stała na podłodze. Kilka. Jak mama zemdlała, przeciągnęli i posadzili ją w kącie przy tym piwie. Nie cucili tylko śmiali się, że jest pijana. Potem znowu bili. Dzwonił też do siebie do domu, rozmawiał z żoną i synkiem. Ja stałam wtedy pod ścianą – wycierając łzy mówiła mama - a tata klęczał przed taboretem, a właściwie obwisł na nim zemdlony. Miał koszulę na plecach przesiąkniętą krwią od kołnierza aż do spodni a oni go tam cały czas bili takimi pydami ze skóry. Jak już tacie i Cześkowi dali spokój, zostawili ich bez cucenia zwisających z tych taboretów. Mama leżała nieprzytomna przy piwach, a mnie wtedy kazał usiąść na podsuniętym nogą taborecie. O coś mnie spytał a ja mu odpyskowałam. Po tym wszystkim miałam wrażenie, że oni i tak nas zabiją. Było mi już obojętne. On uderzył mnie pięścią w twarz, a gdy spadłam z taboretu zaczął mnie bić pydą po plecach, a potem gdzie popadło. Gdy się zasapał, kopał mnie w brzuch. Skuliłam się i zasłaniałam twarz, a on mnie cały czas kopał, kopał z taką wściekłością, kopał mnie wszędzie, nawet tam. Gdyby nie ten drugi, chyba by mnie zabił. Ja mu tylko odpyskowałam – właściwie to ja już nie wiem. Potem zasapany usiadł na brzegu stołu i pijąc piwo kazał żołnierzom wyprowadzić wszystkich na podwórze. Zanieśli nas i podstawiając po kolei wszystkich pod pompę spłukiwali z nas krew i cucili.”

Długo trzymając chusteczkę przy oczach ponowiła opowiadanie; „Zawieźli nas wtedy z powrotem do domu do Józefkowa. Ja cały czas mocno krwawiłam. Byłam słaba i zataczałam się. Nata na ich rozkaz przebrała mnie, bo byłam cała we krwi. Miałam krew w butach. Kazali mi usiąść w tym czarnym samochodzie. Byłam owinięta kocem i było mi już dobrze. Niczego nie czułam i już nic nie bolało. Patrzyłam przez okno samochodu jak z domu wyciągnęli pod pachy tatę a za nim Czesława, jak przy studni oblewali ich wodą z wiadra. Potem esesmani zaciągnęli tatę i Czesława do stodoły. Przewiesili na sąsieku i znowu bili. Patrzyłam na to wszystko przez otwarte drzwi stodoły, siedząc na tylnym siedzeniu czarnego samochodu, którym przyjechali ci z trupimi czaszkami na czapkach.
Pierwszy raz siedziałam w samochodzie. Całe siedzenie było we krwi, a Czesiek i tata już się nie ruszali, a oni jeszcze ich bili. Potem ten jeden wyszedł z domu i coś tam krzyknął. Zostawili tatę i Cześka na tej belce i poszli za szopę. Zaczęli przerzucać obornik i szybko dogrzebali się do pokrywy osłaniającej powielacz. Inni po zerwaniu z szopy prawie całej strzechy, znaleźli broń. Poszło im to bardzo szybko. Maszynę i radio też - tak jak by wiedzieli, że trzeba rozkopać ziemię w miejscu gdzie stał wcześniej przez nich rozwalony stóg drewna . Może to mama powiedziała, żeby już tak nie bili Cześka i tatę – nigdy nikt jej o to nie spytał, to już nie było ważne.”

Po podwórku w słomkowym kapeluszu, z przypiętym kotylionem tańczyła mała Krysia a kolorowe wstążki mieniły się w zachodzącym słońcu tak jak na tamtym balu. Na rękach trzymała lalkę, tą z Malborka. Tańczyła, jakby nie stało się nic, jakby obok powielacza, karabinów, maszyny do pisania leżeli nie dziadek z Czesławem a jakieś worki z kartoflami. „Wtedy ją widziałam ostatni raz i przez ten cały czas tak ją pamiętałam – powiedziała mama – Potem Janek wziął Krysię za rękę, i poszli szybko nad Strugę, tam gdzie była ta kładka z jednego pnia. Któryś z Niemców coś za nimi krzyczał, ale oni szybko zniknęli za górką nie oglądając się wcale.”

Na podwórko wjechały ciężarówki. Na jedną powrzucali dziadka i Czesława (wyglądali jak nie żywi), na drugą wsadzili nosze z babcią. Musieli ją w domu bić, bo miała zakrwawioną twarz. Kazali chyba Helenie też tam wskoczyć. Nata z Dusią została w domu. Jej nie przesłuchiwali – miała amerykański paszport.
„Do samochodu, w którym ja siedziałam – mówiła mama - podeszło tych dwóch oficerów. Ten, co mnie bił otworzył drzwi. Zobaczył krew na siedzeniu, to zaklął i rozmawiając z tym drugim, poszedł do gazika. Przy kierowcy usiadł jakiś inny żołnierz i samochody ruszyły. Dopiero teraz widziałam jak dużo ich tu z nami przyjechało. Samochody stały jeden za drugim aż do szosy, a na szosie jeszcze w stronę Karnkowskiej Brzeziny, do górki gdzie była przez nich rozebrana kapliczka. Kierowcy stali w grupach przed szoferkami i zaglądali w okna samochodu, którym ja jechałam i śmiejąc się pogwizdywali na mój widok, jak bym była jakąś aktorką albo dziedziczką.

Wieczorem – kontynuowała - prowadzili nas z gestapo przez całe Lipno do więzienia. Ludzie chowali się po bramach, zasłaniali okna. Nie chcieli na to patrzeć. Mamę nieśli na noszach jacyś mężczyźni. Była pobita, że nie mogła chodzić... A tatę i Cześka jacyś inni prowadzili pod ręce, a oni ledwie powłóczyli nogami. Na podwórzu tego domu gdzie po wojnie niedaleko mieszkaliśmy, na rogu Mickiewicza i Sierakowskiego zrobili więzienie. Było tam pełno ludzi, więcej niż stu. Była już pani Czajkowa z mężem i Alunią. Tata w jesionce miał ich kwit na drewno, które prosili, by im wykupić. Dlatego ich aresztowali. Skalskiego (przyszłego męża Aluni) z nimi nie było. Jego aresztowali później, razem z Janką Paradowską w Chrostkowie. Ten kolega Czesia - Ruszkowski powiesił się na kalesonach, bo bał się, że nie wytrzyma, jak będą przesłuchiwać go tak jak Cześka. Był już Walewski, Paśniewski, ci dwaj bracia Michalscy też ze Skępego, Oleńka Wysocka, taka pani z Fabianek pod Włocławkiem, do której woziłam na rowerze gazetki. Narczewskiego aresztowali później. Naty nie zabrali, bo miała amerykański paszport. Janka z Krysią też nie wzięli, bo uciekli za Strugę. Wandy nie było, bo pracowała u Dazowej w restauracji. Lucyna też była w pracy - u Bobkiego. (Byli za młodzi na oskarżenie ich o konspiracje przeciw Rzeszy? A może nie doliczyli się wszystkich członków rodziny?)
Tak przez kilka dni. Prowadzali nas na gestapo, przesłuchiwali i z powrotem przez całe miasto”- z całkowicie mokrą chusteczką zakończyła mama.

Z czasem wydarzenia przemieszały się ze sobą, zacierając ramy dat i godzin. Opowiadane po wojnie prawie z każdych ust inaczej brzmiały. Nie często o tym mówiono, bo to wszystko bez końca bolało. Woleli nieraz pożartować, że dzięki Lulińskim połowa ludzi w okolicy należy do ZBoWiDu , i ma wysokie, bo kombatanckie emerytury lub renty.

W „Przewodniku po Stutthofie” znalazłem zdanie: „Aresztowania wśród członków tajnych organizacji przybrały na sile i obejmowały niekiedy setki osób, np. równocześnie, w nocy z 3 na 4 maja 1943 r. aresztowano 226 osób”. Zbieżność dat i to, iż chodzi o Pomorze nasuwa przypuszczenie, że może to być ta grupa.

Pamiętam z dzieciństwa opowiadanie pana Kowalskiego, o próbie jego aresztowania przez gestapo. Był chyba jedynym, którego nie złapali. Rano wyszedł z domu i wsiadał na rower, gdy podjechały dwa samochody. Niemcy wyskakując z samochodów spytali go gdzie mieszka Tadeusz Kowalski.
– Tam - bez chwili zastanowienia pokazał na schody na piętro domu, w którym mieszkał i dodał, że tak rano to chyba jeszcze śpi. Po czym nie oglądając się za siebie pojechał drogą prosto do lasu. Zaszył się na Bagnach Patana, tak daleko, że nie wiedział jak stamtąd wrócić. Mówił, że po trzech dniach siedzenia na zakrzaczonej kępie, zaczęły do niego podchodzić łosie żeby, zobaczyć, co tak burczy i klekocze. To był jego głodny brzuch i szczękające z zimna zęby. Potem wyjechał gdzieś dalej i tam przetrwał do wyzwolenia.

„Tych wszystkich – mówiła dalej mama – których zgromadzili w Lipnie, po dwóch dniach załadowali na ciężarówki i przewieźli na gestapo do Grudziądza. Znowu od początku bili i przesłuchiwali. Trochę mniej, bo już nie było w co bić. Trzymali nas osobno. W piwnicach jakiegoś dużego budynku byli mężczyźni, a naprzeciw był sierociniec i tam na piętrze była mama z Heleną a ja w piwnicy. Parę razy jakiś żołnierz brał mnie i jakąś panią z Rypina do noszenia jedzenia. To była ulica Chmielna. Widocznie tam była kuchnia i gotowali dla SS a resztki były dla więźniów. Żołnierz pozwalał tej pani zbierać pety , którymi obdarowywała również inne kobiety z naszej celi. Ona prawie za każdym razem chodziła tam po jedzenie i też roznosiła po celach. Widziała gdzie trzymają tatę i Czesława. Basia Barczewska też widziała. Byli zamknięci w pojedynczych osobnych celach na końcu piwnicznego korytarza. Leżeli bez ruchu, na mokrym betonie i sądząc po nie ruszonym jedzeniu - nie jedli. Ziściło się jego pragnienie wypowiedziane w seminarium na scenie, żeby móc umierać za ojczyznę – mówiła mama - Wtedy, gdy graliśmy to przedstawienie pod tytułem „Gwiazda Syberii”. Wszyscy wstali i klaskali jak on stał w tej celi pod małym okienkiem i mówił, że z pragnienia, gdyby sięgnął, chciałby choćby tą rosą z szyby, zbite i spieczone usta nawilżyć. Tam, w tym X pawilonie - w cytadeli, gdzie mnie wtedy zawieźliście, gdzie stała ta kibitka, którą na koniec Czesława – Konrada wywieźli na Syberię. Wszyscy wstali i klaszcząc płakali. Wszyscy i nauczyciele, i nawet wtedy był ksiądz Sylwester...
Któregoś dnia, ktoś ze znajomych mężczyzn (Paśniewski), pomagał wynosić z łaźni nieżywego tatę. Podobno po przesłuchaniu wsadzili go pod gorący prysznic i nie wytrzymało serce. Ten mężczyzna kazał nam przekazać, że naszego tatę owiniętego w jakiś kawałek plandeki czy koca, pomagał wkładać do przyczepki motocykla, którym go gdzieś wywieźli. Nam tego jednak nikt nie chciał powiedzieć” - zakończyła zachłystując się płaczem mama.

Po wojnie, rodzina próbowała odnaleźć miejsce, gdzie pochowano dziadka. Czerwony Krzyż natrafił tylko na orzeczenie lekarskie, że zmarł na zawał serca. Ja niedawno, znalazłem zbiorową mogiłę w starej żwirowni, w której pochowano kilkanaście tysięcy pomordowanych przez gestapo z Grudziądza. Jest to w bok od trasy Gdańsk – Toruń, kilkanaście kilometrów od wioski Górna Grupa w stronę Torunia. Kilka kilometrów asfaltową drogą od głównej szosy. Zawiozłem tam kiedyś mamę i moje dzieci. Jest tam pomnik - zadbane miejsce. Zapaliliśmy im wszystkim świeczki. Nadal jednak nie mam pewności, że to tam. Czemu jakiegoś, zmasakrowanego, starego człowieka, gestapo wiozło na drugi brzeg Wisły i potem jeszcze kilkanaście kilometrów, a nie zakopali bliżej, w przydrożnym rowie? Może, dlatego, że Niemcy lubili porządek i dzięki temu powstało takie miejsce dla Pomorza jak „Palmiry” dla Warszawy.

„Po dwóch tygodniach (?) przesłuchań – już z wytartymi oczyma kontynuowała mama - w Zielone Świątki załadowano nas na ciężarówki. Wcześniej wszystkich ostrzygli i ogolili. Nie widzieliśmy mężczyzn, dopiero później dowiedziałyśmy się, że ich zabrali wcześniej. Jechałyśmy bardzo długo. Po południu ciężarówki z szosy wjechały między piękne budynki z czerwonej cegły. Jeden bardzo duży. Przed nim były ogromne trawniki, z drzewami i wielkimi klombami róż. Po małym stawie pływały łabędzie, a po tych trawnikach chodziły kolorowe pawie. Z oddali słychać było orkiestrę. Wszystko wyglądało jak jakieś sanatorium. Ten staw, trawniki, róże, pawie i łabędzie.”
Awatar użytkownika
Majsterek
Administrator - Stowarzyszenie
Posty: 948
Rejestracja: pn lis 15, 2010 11:20 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Majsterek » czw maja 20, 2021 10:16 pm

Dziękuję Jacku, w imieniu wszystkich którzy jeszcze czytają forum, za całą serię wspomnień. Odmalowałeś obraz wsi, rodziny, domu, okupacji w sposób wiarygodny, uczciwy i poruszający, szczególnie w ostatnich wpisach. Jak w historii wielu polskich rodzin jest w twoim opowiadaniu miejsce na radość, nadzieję ale i smutek i ból. Wyrażasz więc wspomnienia nie tylko własne. Pięknie że się zdecydowałeś.
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Dziadek Jacek » pt maja 21, 2021 11:49 pm

Obiecałem, że jeśli chcecie czytać to będę Wam zamieszczał w odcinkach "ciągi dalsze". Ten fragment jest może mniej ciekawy ale opisuje co może człowieka ukształtować i wpływać na jego dalsze życie.


O siekierze (nie o mieczu czy szabli)

Wydawać by się mogło, że w tym momencie pisać o siekierze jest trochę nie na miejscu. Po opisanych wydarzeniach powinien przecież nastąpić ciąg dalszy. Bez tej siekiery, bez jej istnienia, ciąg dalszy byłby o wiele krótszy, a pisałby o nim, całkiem kto inny. Nawet, jeśli byłbym to ja, to bez „tego” śladu, jaki zostawiła na mojej psychice ta „nasza siekiera”.

Oprócz mnie no i oczywiście mojego ojca, nikt nie odczuwał do niej sentymentu. Zwykła siekiera, choć nie taka jak inne. Miała swoją historię, mimo, że wszyscy o niej zapomnieli. Jak zwykłą siekierą rąbali drewno, ociosywali i wbijali słupki w ogrodzeniach, przerąbywali świńskie nogi na świąteczne galarety. Jest najstarszą rzeczą, jaka istnieje po moich przodkach. Jest starsza od sześciokątnego zegara, przywiezionego przez ciotkę dziadka z Petersburga – więc na pewno przed rewolucją. Jest nawet starsza od aktu notarialnego, pisanego pięknymi, ręcznymi zawijasami, na dodatek po rosyjsku z pieczęcią dwugłowego orła. Przechodziła z ojca na syna na pewno od prapradziadka Michała, więc swym wiekiem sięga może nawet końcówki wieku XVIII gdyż dostał ją po swoim ojcu. Dziadek przywiózł ją do Polski – też z Polski, bo przecież nigdy nie przekraczał granicy. Po prostu, przesunęło się trochę państwo. Przywiózł ją zza Buga z Prokopowicz, niedaleko Grodna.

Przyjechało wtedy 36 osób z rodziny ojca. Umarł Stalin i przyszła „odwilż”, więc można było rzucić to miejsce fikcyjnego dobrobytu. Miałem wtedy roczek, więc tego nie pamiętam. Pamiętam jednak nieco później, mówiących nadal po rosyjsku moich starszych kuzynów. Pozostawiali (jak to się dzieje w naszej rodzinie) domy i ziemie, zabierali tylko toboły, i rzeczy potrzebne do dalszego życia. Stłamszeni, w bydlęcych wagonach. Przyjechali tu, gdzie chociaż była nadzieja na normalne życie. Do życia potrzebna im była siekiera, więc jej nie zostawili, zwłaszcza, że to była ta siekiera.
Jej całą historię poznałem dość wcześnie. Miałem wtedy pięć lat. Dziadek już nie żył. Tata zdecydował się pobudować dom. Miał być to dom murowany, z prawdziwej cegły, nie drewniany jak dziadka w Prokopowiczach („szkoda, że dziadek go nie zobaczy”). Z prawdziwej, czerwonej cegły, którą ze znajomymi miał zrobić i wypalić. By wypalić cegłę, potrzebny był węgiel, który wydzielano jak na lekarstwo, mimo, że zajmowaliśmy po Stanach Zjednoczonych drugie miejsce w jego wydobyciu. Można było go zastąpić dużą ilością drewna. Nadchodziła zima, więc czas wyrębu i zwózki tak dużej ilości drewna. Należało przygotować naszą siekierę.

Tata zbił ją ze starego styliska owinął w gazetę i dając mi do ręki powiedział, że pójdziemy do kowala by poszerzyć ostrze, bo już nie długo, nie będzie co ostrzyć. Poszliśmy do kuźni w warsztatach PZGS w Lipnie, do znajomego kowala. Po drodze mi o niej opowiedział.
Kowal, odwijając ją z gazety stwierdził, że przyspawamy kawałek resoru i będzie jak nowa. Po odwinięciu lekko zagwizdał. Do dziś wszyscy zaskakiwani są jej wyglądem. Ma kształt topora (prawie bojowego), ale wykonano ją by budować. Wyposażono ją bowiem, w długie wąskie nacięcie równoległe do ostrza, takie jakie mają brechy do wyjmowania gwoździ, więc nie myślano o zabijaniu. O jej wieku, świadczą również znaki, jakimi niepiśmienny kowal ją zaznaczył. Nie widziałem znaczonych siekier, więc musi pochodzić z czasów, gdy nie było ich dużo, a nieumiejący pisać kowal wybił na jednej stronie ostrza kilkoma kolistymi zagłębieniami okrągłą rozetę, a z drugiej, takimi samymi zagłębieniami, znak podobny do szyszki lub winnego grona.

Kowal pokazał palcem zgrubienie, biegnące wzdłuż ostrza i stwierdził, że już ktoś doklejał nowe i to musiało być w czasach, gdy nie było spawarek. Przejechał palcem po ostrzu i zatrzymując się na szczerbach spytał: - "Dwa gwoździe obok siebie, czy jeden dwa razy?" - Ja, jakby czekając na to pytanie, z ogromną dumą, że znam tą historię, bez chwili zastanowienia, jednym tchem odpowiedziałem:- „Tata tą siekierą rozkuł ruska!”

Potem obaj patrzyliśmy jak szczerby po przeciętym łańcuchu znikają w snopie iskier, gdy kowal zeszlifował kawałek ostrza. Przyłożył do niej stary kawałek złamanego resoru i zaczął spawać. Nie kazali się tam patrzeć, mimo że to było tak bardzo ciekawe. Mówili, że ten błysk jest silniejszy od słońca i może oślepić. Odwrócony tyłem do „wydarzeń”, na ścianach obserwowałem cienie wchodzące aż na sufit. Ani razu nie spojrzałem na spawającego kowala, gdyż przestraszony przestrogą, bałem się, że już nic nie zobaczę z tak ciekawie zapowiadających się czasów. Parokrotnie przerywał spawanie i obstukiwał spojenie. Wychodził na dwór przez ogromne drzwi mówiąc, że jest zaślepiony i w takim świetle nic nie widzi, a przecież nie może gorzej tego połączyć, niż ten kowal z tak dawnej przeszłości. Po którymś takim obejrzeniu, nie podszedł do spawarki, ale ku mojemu zaskoczeniu wsadził naszą siekierę do rozżarzonych węgli. Jednocześnie drugą ręką włączył silnik dmuchawy, wdmuchującej od spodu powietrze, jeszcze bardziej rozżarzające węgle. Nad żarem zaczęły podskakiwać iskierki i pojawiło się mnóstwo błękitnych ogni. Kowal tym samym ruchem wycofującym szczypce po zagrzebaniu siekiery w rozżarzonych węglach, wziął jeden z nich i podszedł do ojca, który już czekał z paczką papierosów w ręku. Przypalili papierosy od żółciutkiego węgielka. Odrzucając go do paleniska powiedział: - „Trzeba uważać, bo „żelaz” też można spalić”.
Po chwili wyjął szczypcami naszą siekierę i na stojącym blisko ogromnym kowadle kształtował prawie przezroczysty, biało żółty metal. Każde uderzenie zmieniało kształt dospawanego resoru. Stawał się coraz cieńszy i nie można już było za mocno odróżnić, w którym miejscu kończy się nasza siekiera a zaczyna kawałek jakiejś połamanej części od starej ciężarówki.

* * *

Był już prawie wieczór. Po rozległej dolinie z wijącą się leniwie wśród łąk małą rzeczką rozchodziły się dźwięki zbliżającej się nocy. Muczenie krów przypominających o wieczornym dojeniu, pianie kogutów ślepnących na wieczór, nawołujących kury do zajmowania miejsc na grzędach, gęganie i kwakanie powracających znad rzeczki kaczek i gęsi. Poganiały je wracające z tego samego kierunku dziewczyny. Słychać było ich śmiech i szczebiotanie. Niosły naręcze upranej w rzece pościeli. Może to były płachty lnu, które przez całą zimę tkały a teraz wybielały na słońcu. Doliną rozchodził się charakterystyczny dźwięk rąbanego drewna. Odbijał się od ściany stodoły, szedł w stronę lasu na górce a stamtąd powracał zalewając dolinę. Nieraz był to trzask suchej gałęzi rozcinanej jednym uderzeniem, a nieraz głuche uderzenie, powtórzone dwukrotnie, gdy trzeba było rozłupać wcześniej narżnięte piłą okrągłe klocki. Młody chłopak (mój tata zawsze był szczupły), z dość dużym wysiłkiem podnosił oburącz siekierę, która samodzielnie spadając rozcinała nawet dość grube gałęzie. Rozrąbując grubsze pieńki – trzeba ją było zmusić do szybszego spadania, a gdy trafiał się sęk lub bardzo dużej średnicy kloc, siekiera wbijała się aż po stylisko i nie rozłupywała go. Wtedy by nie tracić siły na jej wyrywanie, podnosił siekierę razem z nabitym pieńkiem. Wysoko, nieraz aż stęknął. Wymagało to ogromnego wysiłku, ale efekt był pewny. Nim siekiera zatrzymała się w najwyższym położeniu, wysoko nad głową, należało szybko odwrócić siekierą, by spadała ciągnąc za sobą nabity na nią klocek. Przyśpieszając spadanie przez lekkie nawet przykucnięcie uzyskiwało się tak ogromną siłę uderzenia, że zaskoczony gwałtownym zatrzymaniem się siekiery pieniek – rozłupywał się na niej z trzaskiem.
Jeszcze jeden ten ostatni, bo robi się już ciemno – pomyślał stawiając na pieńku następny klocek. Podniósł nad głowę siekierę i zamarł w zaskoczeniu. Stał przed nim człowiek w radzieckim mundurze i wyciągając do przodu ręce prosił: - „Pan, rozrezaj” .
Gdyby wtedy we wrześniu miał siekierę jak taki sam zabierał im krowę, to jednym solidnym uderzeniem by go rozłupał, ale teraz...

* * *
Kowal przerywał kucie, gdy siekiera za mocno wystygła i wsadzał z powrotem do żaru. Za ostatnim razem, jak siekiera była dostatecznie ukształtowana, powiedział, że już starczy i teraz ją zahartujemy.
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Jak hartowała się stal

Postautor: Dziadek Jacek » sob maja 22, 2021 9:02 pm

Jak hartowała się stal

Pamiętam byłem bardzo podniecony. Trzymałem tatę za rękę. Nie chciałem przeoczyć, jak z tego złotego, na wpół przezroczystego, miękkiego metalu, stanie się twarda siekiera. Tak twarda, że będzie mogła ciąć łańcuchy. Przykucnęliśmy przy wiadrze a kowal kazał mi obserwować ostrze, lekko tylko dotykające wody. Powiedział, że będą pokazywać się kolory – tam przy samej wodzie i jak będzie niebieski to mam powiedzieć. Nie widziałem innych, ale gdy pokazał się niebieski – jednocześnie z tatą krzyknęliśmy: "- Już!."

W tej chwili zanurzył siekierę trochę głębiej a potem całą. Woda w wiadrze gwałtownie zawrzała w całej swej objętości aż poczułem drgania na betonie pode mną. Nawet nie wiem jak znalazłem schronienie za tatą, gdy znad wiadra wybuchły kłęby pary. Tłumaczyli mi potem, że metal to takie małe ziarenka. Żeby był twardy to te ziarenka wszystkie muszą być odwrócone w jedną stronę i bardzo mocno trzymać się za ręce. Nagrzewając i oklepując, kowal zmusza je do posłuszeństwa, a wsadzając do wody chłodzi gwałtownie, by nie zdążyły się odwrócić od siebie i puścić za ręce.
Tak mistyczne wydarzenie pozostawiło na mojej młodej psychice głębokie piętno. Tak głębokie, że gdy już chodziłem do szkoły, stanąłem jak wryty przed gablotą przy drzwiach biblioteki. Za szybą zobaczyłem książkę, której ledwie przesylabizowany tytuł oznajmiał, że znajdę w niej opis i wytłumaczenie obserwowanego zjawiska.
Jak hartowała się stal..png
Jak hartowała się stal..png (95.57 KiB) Przejrzano 6346 razy
(Po napisaniu „Powrotów”, mój syn na śmietniku znalazł wyrzucony przez kogoś egzemplarz i przyniósł mi na pamiątkę. Jednak nie zdecydowałem się go ponownie przeczytać mimo, że poznałem Andrzeja Kościukiewicza, który jak autor pochodził z tej samej miejscowości (z Szepetówki na Ukrainie) i podkreślał wybitność „dzieła” jak i twórcy.)

Pani nauczycielka mówiła, że jestem za mały, że tej książki jeszcze nie zrozumiem, że powinienem wziąć jakąś inną. Upierałem się mówiąc, że ja to już dawno wszystko widziałem. Dała za wygrane. Wyszedłem z biblioteki z książką. Faktycznie nie mogłem jej zrozumieć. Nie było tam nic z zaobserwowanego zdarzenia, tylko Pawka Korczagin czy jakiś Morozow (już nie pamiętam) żołnierzom z gwiazdami na czapkach, wydał swojego ojca za to, że ukrył przed nimi zboże potrzebne do zasiewów na drugi rok. Nie potrafiłem tego naprawdę zrozumieć. Tata w obronie domu, dziadka, babci i młodszego rodzeństwa użyłby nawet siekiery – a ten tu...

* * *

Na drugi dzień po przecięciu łańcucha, od strony wsi słychać było poruszenie. Wszystkie psy ujadały, witając przejeżdżającą bryczkę, w której siedział granatowy policjant obok niemieckiego żandarma. Na koźle, przy woźnicy, siedział skulony człowiek. Zatrzymali się przed wjazdem na podwórze a policjant spytał czy to tu. Skulony człowiek skinął głową i jeszcze bardziej się zgarbił. Teraz dopiero zobaczyli, że ma ręce z tyłu skute łańcuchem.

- Tosiek
Cała rodzina odwróciła się od okna w stronę gdzie stał jeszcze przed chwilą. Przed chwilą, – bo teraz znikł za węgłem stodoły, biegnąc w stronę lasu. Żandarm z policjantem powoli zeszli z bryczki i szli w stronę idącemu naprzeciw dziadkowi. Gdy zbliżyli się do siebie, granatowy policjant stanął, a żandarm poszedł w stronę porąbanej sterty drewna pod szczytem stodoły.
-" Masz syna?" – zapytał policjant, a dziadek patrząc na Niemca wyrywającego z pieńka siekierę zastanawiał się, czego oni chcą. Ten zakuty na bryczce to przecież nie Matulewicz, któremu Tosiek pomógł uciec z aresztu w Indurze, on poszedł do partyzantów – Matulewicza bym poznał. W co ten chłopak znowu się wpakował? Wszystko robił – nawet byka do getta zaprowadził, – ale czego ten bierze siekierę?
– "Mam trzech – właściwie chyba dwóch – Janek nie wrócił z wojny. – Tośka nie ma w domu, poszedł rano do Grodna, a Józik jest w domu – a co się stało?"
Niemiec idący z siekierą powiedział prawie po polsku
- "Twój syn rozkuł jeńca, wołaj go!" – jednocześnie przymierzył kawałek łańcucha wyjęty z kieszeni i bez zdziwienia powiedział – "pasuje!"
Z sieni wyszedł mały chłopak, mały, ale po sylwetce widać, że obeznany z pracą. Siedzący obok woźnicy mężczyzna skinął przecząco głową.
– "Tego drugiego, mówisz nie ma w domu? Mówisz, że jest w Grodnie? Jak wróci to mu mów, żeby przyszedł na posterunek. Jak sam nie przyjdzie, to my tu po niego jutro przyjedziemy, albo po was wszystkich. Lepiej niech przyjdzie. Będę czekał do południa."

W międzyczasie granatowy policjant zdążył wszędzie zajrzeć. Wychodzącemu z sieni ustąpiły miejsca babcia i patrzące na wszystko dziewczyny. Zobaczył, że żandarm poszedł w stronę bryczki, więc i on tam też się skierował. Dziadek dogonił go i drżącym głosem poprosił żeby pomógł:
- "Panie to młody, głupi chłopak, nie wiedział, co robi. Panie pomóż, znajdziemy jakieś pieniądze, złoto" - Policjant spojrzał dziadkowi w oczy i odpowiedział wskazując głową w stronę Niemca. – „Z nim nic nie załatwisz. Nawet mu siekiera na dowód nie potrzebna, zobacz zostawił ją.”
Faktycznie, siekiera leżała na środku podwórka pod nogami osłupiałego ze strachu Józika.

Furmanka dawno odjechała, nawet ucichły we wsi psy, a oni tak stali na środku podwórka. Dziadek nie wiedział, co zrobić, a Józik chyba jeszcze ze strachu. Dopiero babcia wybiegła z domu i pytała powstrzymując płacz. Dziadek rozkładając ręce powiedział: – „A ty kobieto myślisz, że ja wiem, co my teraz zrobimy. Jak do nich pójdzie to już go nie zobaczysz, jeśli nie, to całą rodzinę na zatracenie zabiorą. Jeden już gdzieś na tej wojnie przepadł, on teraz - albo my."
Podeszły do nich dziewczyny i tak wszyscy bezradnie stali ze łzami w oczach. Wszyscy: dziadek, babcia, Handzia, Bronia, Helcia, Wercia i Józik. Janek nie wrócił z wojny, a Monia już w tym czasie wyszła za mąż, więc jej wtedy też nie było. Zrobiło się ciemno i zdecydowali, że wejdą do domu. Wtedy zza stodoły wyszedł Tosiek i nim go zobaczyli powiedział, że przecież nie pozwoli by ich wszystkich zabrali. Babcia na te słowa wybuchła płaczem. A on ją uspokajał mówiąc, że nic takiego wielkiego nie zrobił, że zabiorą na jakieś roboty, albo nawet nie zdążą, bo ucieknie z Indury z aresztu. Tak jak Matulewiczowi pomógł, tak znajdzie się ktoś, kto jemu pomoże. Przecież tam jest drewniana szopa, w której trzymają więźniów – wystarczy kopnąć dobrze nogą to wypadną deski.

Weszli do domu i przesiedzieli całą noc nie znajdując innego rozwiązania. Rano zabrał węzełek z przygotowanym przez babcię jedzeniem. Odprowadzili go do drogi. Wszyscy zapłakani, bezradni. Pocałował dziadka i babcię w ręce a ona postawiła mu na głowie znak krzyża. Babcia widziała go wtedy ostatni raz.
Poszedł, odwracając się, co jakiś czas za siebie.

W Indurze, na posterunku, niemiecki żandarm wcale nie zdziwił się, tak jakby wiedział, że tata do nich sam się zgłosi. Na konfrontacji Rosjanina prawie nie poznał, tak miał opuchniętą i fioletową twarz. Potem kazali coś podpisać i zamknęli nie w szopie a w pomieszczeniu w budynku posterunku. Teraz on jak tamten miał ręce obwiązane drobnym łańcuchem, spiętym małą kłódką. Na drugi dzień wsadzili na ciężarówkę razem z pobitym Rosjaninem i jeszcze kilkoma innymi więźniami. Zawieźli ich do obozu przejściowego w Grodnie lub w Sokółce. Potem do Białegostoku. Po dwóch tygodniach, załadowanych w bydlęcych wagonach powieźli na zachód. Jechali długo. Mijali wiele miast. W Malborku przeładowali ich jak bydło do wagonów wąskotorówki i przez Nowy Dwór dotarli do miejsca, z którego sześćdziesiąt procent ludzi nie powróciło. Nad bramą, którą ich przepędzili było napisane: „Arbait macht frei” . Był to obóz koncentracyjny Stutthof.
Grała orkiestra ustawiona przy bramie. Ponaglani kolbami karabinów i batami, przepędzeni zostali przez łaźnie gdzie ich pozbawiono ubrań, włosów, i niby dano się umyć. Z drugiej strony, wychodzącym dano pasiaki, czapkę, drewniaki a spisując, pozbawili imienia i nazwiska nadając numer, który bez względu na długość życia, zapamiętali aż do śmierci. Dostał 19768. Potem posegregowali według przydatności, tak jak ich przywiezioną odzież i buty. Ślusarze, murarze, cieśle, szewcy, krawcy. Żydów oddzielili jeszcze przed łaźnią, żeby się nie mieszali i zapędzili do innej łaźni, gdzie zamiast wody, otworami w suficie wrzucali puszki z gazem. Nieraz dla oszczędności, albo przez nieuwagę, wrzucono za mało puszek i brakowało gazu by całkowicie pozbawić życia. Wtedy wynoszono w konwulsjach na pół uśmierconych ludzi. Wynoszono ich szybko do krematorium, oczywiście drugimi drzwiami by nie przestraszyć oczekujących. Tam w dwóch piecach spalano jeszcze drgające ciała. Często krematorium nie nadążało spalać zwłok, więc w pobliskim lesie układano pryzmę przekładanych drewnem ciał, i podpalano. Do gazu również trafiały osoby słabe, chore, wybierane codziennie na apelach.
Po wywołaniu krawców, przed szereg wystąpił i mój tata. Miał przedwojenne papiery czeladnika krawieckiego, a co ważniejsze naprawdę potrafił szyć.

To uratowało życie jemu i nie tylko jemu.
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Dziadek Jacek » ndz maja 23, 2021 9:59 pm

Pobyt w obozie
Brama Śmierci w obozie Stutthof 1941–1945.jpg
Brama Śmierci w obozie Stutthof 1941–1945.jpg (128.96 KiB) Przejrzano 5460 razy
Pawie, staw, łabędzie, trawniki, klomby. Dopiero, gdy samochody przejechały przez podwójną bramę, zobaczyły, że od tego świata oddzieliły je kolczaste druty. Zatrzymały się przed niskimi, burymi, drewnianymi barakami. Otoczone zostały przez osoby w szaro - niebieskich pasiakach. Niektóre (w większości jednakowo wyglądające), miały w rękach pydy, którymi bardzo szybko potrafiły wytłumaczyć jak się ustawić, w którą stronę się skierować.
Brama Śmierci i widok na budynek SS.jpg
Brama Śmierci i widok na budynek SS.jpg (25.7 KiB) Przejrzano 5460 razy
„Stałyśmy - opowiadała moja mama - ja, mama, Helena - tak zawsze by ochraniać mamę, w kolejce do spisania i nadania numerów”. Natalia Gałkowska – 23713, Józefa Lulińska – 23714, Helena Lulińska – 23715. Do dziś potrafią (oprócz babci – zmarła w moim bardzo wczesnym dzieciństwie, jako pomarszczona starowinka mając 72 lata), jednym tchem wypowiedzieć czystym niemieckim językiem te przecież bardzo skomplikowane słowa. Nie raz dostały pydą za niezrozumiałe lub przestawione liczby. Potem stanęły w kolejkę, gdzie dawali bieliznę i pasiaki . Wydanie bielizny i wpisanie w księgę pralni stało się jedynym dowodem na ich pobyt w Stutthofie. Po jakiejś chwili usłyszały jak ktoś do kogoś mówił:
- Skępe przywieźli.
„Rozpoznaliśmy Czesława Wąsickiego – był pielęgniarzem, i księdza Sylwestra, przydzielał ubrania. Różnych rzeczy mogłyśmy się spodziewać, ale ich? Wtedy naprawdę uwierzyłam, że to wszystko jesteśmy w stanie wytrzymać. Pocieszali – kontynuowała mama - Pomogli nam ponawlekać sznurki w majtki i pocieszali, że będzie wszystko dobrze. Spytani o tatę i Czesława, odpowiedzieli, że Czesław żyje, jest w szpitalu a o tacie nic nie wiedzą. Nie chcieli nam powiedzieć, bo to mogłoby nas pozabijać, zwłaszcza mamę. Potem, już dużo później dowiedziałyśmy się, że po przywiezieniu do obozu, Czesława zdjęto z ciężarówki półprzytomnego na kocu. Lekarz niemiecki, który go badał, pytał, co mu się stało. Nie wierzył, że to od bicia, i że to zrobili Niemcy. Po zerwaniu koszuli zobaczyli śmierdzące, gnijące, posiekane mięso, po którym chodziły robaki. Było to parę tygodni po przesłuchaniu na gestapo w Lipnie. Słowom Wąsickiego można by nie uwierzyć, ale o tym przecież opowiadał również ksiądz Sylwester. Prawdą jest też fakt, że dzięki nim i wrażliwemu, niespaczonemu może jeszcze przez faszyzm lekarzowi, Czesław nie trafił do gazu, lub od razu z jego pominięciem do krematorium. O jego stanie zdrowia, świadczył fakt, że w szpitalu dostał przydział pół litra mleka dziennie i przebywał w nim półtora roku. (Ponoć Wąsicki i ojciec Sylwester przynosili lekarzowi złoto i dolary znalezione w czasie sortowania ubrań, bo nie był aniołem jak widziała go mama - bez skrupułów wstrzykiwał fenol innym chorym więźniom.) Pierwszy raz zobaczyłyśmy Cześka w szpitalnym oknie, po paru miesiącach pobytu w obozie. To było w święto Matki Boskiej Zielnej. Nie było wtedy pracy i można było spacerować przed blokiem. Nasz blok był naprzeciw rewiru . Mama wtedy aż zemdlała. Byłyśmy wtedy bardzo szczęśliwe. O śmierci taty, mimo, że wszyscy dookoła wiedzieli od Paśniewskiego, nikt nam nie powiedział.”

Mijały dni. Młodsze pracowały w warsztatach krawieckich. Przyszywały guziki, obrabiały dziurki i kompletowały mundury. Starsze; babcia razem z panią Czajkową były brane do sortowania ubrań zabranych przywożonym ludziom. Ich zadaniem było odnajdowanie w nich ukrytych kosztowności. Codziennie napełniały kilka koszów złotem i srebrem - dolarami. Spały w jednym bloku, tak jak je przywieźli. Nie były lepiej traktowane od innych, ale przykazanie blokowym przez księdza Sylwestra, żeby jego parafianom włos z głowy nie spadł, na pewno pomogło im przetrwać. Zajmowały sąsiednie prycze, młodsze na samej górze, na środkowym piętrze te trochę starsze, a najstarsze zajmowały dolne piętra. W takich warunkach powstały trwałe przyjaźnie, które pogłębiały się z każdym dniem pobytu. Stanie obok siebie, dwa razy dziennie na apelu, na którym wybierano do gazu, na wywóz do innego obozu, czy nawet do innej pracy, zbliżało do siebie ludzi. Napisano tak wiele o tych czasach, a robili to o wiele mądrzejsi ode mnie, że aż boję się formułować własne spostrzeżenia. Nie będę, więc próbował odkrywać cokolwiek nowego. Opisze to, co mi przekazali i co z ich opowiadań zostało w mej pamięci.

Od najmłodszych lat pamiętam opowieść, o kawałku mięsa znalezionym w misce zupy przez babcie. Dzieliły się wszystkim między sobą, więc gdy którejś trafiła się gęstsza porcja zupy, przekładały sobie do misek te niby nadwyżkowe kawałki. Tak było i teraz. Siedząca najniżej babcia, próbowała podzielić łyżką kawałek mięsa, który myślała, że przez pomyłkę wpadł kucharzowi do kotła. Mięso nie dawało się podzielić, gdyż było za twarde a aluminiowe łyżki za miękkie, więc postanowiła dać całe, siedzącej wyżej Natali. Podniosła łyżkę do góry ze słowami, że i tak by nie pogryzła, bo ma mało zębów. Na łyżce faktycznie było kawał mięsa, które musiało samo wejść do kotła. Był to ugotowany szczur.

Zupy gotowano z pokrzyw i lebiody koszonej kosą na polu, i przywożonej na wozie zaprzęgniętym w więźniów. Dokładano trochę kartofli, kapusty i brukwi. Parę razy tata uczestniczył w takim zaprzęgu. Na polu najadł się surowych kartofli. Tak mu zaszkodziły, że bardzo wymiotował i parę dni załatwiał się krwią. Jak mówił, był na wykończeniu. Takie objawy traktowano jako epidemie krwawej dyzenterii i takich chorych od razu izolowano od innych. Najlepsze efekty zapobiegania rozszerzeniu się epidemii uzyskiwano w krematorium. Gdyby zgłosił się do lekarza, trafiłby na pewno do gazu. Uratował go starszy numerem więzień.
Najpierw zbeształ go, że lepiej być głodnym, bo do tego można się przyzwyczaić, niż najeść się byle czego i trafić do gazu. Potem zorganizował mu butelkę denaturatu, (bo spirytusu nie dało rady) i kawał słoniny. Nic nie jadł, tylko popijał denaturat i żuł słoninę. Tak po paru dniach objawy choroby ustąpiły i „młody głupi” więzień doszedł do siebie. Trochę go to kosztowało. Zwłaszcza ten denaturat. Dzięki Bogu, tata miał z przysyłanych przez dziadka pieniędzy, założone konto. Istnieje w obozowym archiwum, karta wpłat i wypłat z jego nazwiskiem i nawet pozostało na jego koncie przeszło dwadzieścia marek. Można było za te pieniądze kupować w „kantynie” chleb, papierosy i dżem z buraków cukrowych. Zupy nie można było kupić.
Kartoteka.png
Kartoteka.png (149.75 KiB) Przejrzano 6270 razy
Znam smak takiej zupy. Co roku, zawsze na wiosnę, na pamiątkę powrotu z obozu, tata gotował prawie podobną zupę z pokrzyw, lebiody, kartofli i kapusty (bez szczura).
Racje chleba na śniadanie i kolacje w połączeniu z „pełną” witamin zupą na obiad, starczały na przeżycie, pod warunkiem, że wykonywało się pracę niewymagającą dużego wysiłku. Mama po wyjściu z obozu ważyła trzydzieści trzy kilo i gdyby trafiła do innej pracy na pewno by nie przeżyła. Odbierała mundury od krawców i nosiła do kobiet gdzie je wykańczały i kompletowały. W taki sposób poznała młodego chłopaka, który był lubiany przez wszystkich, bez względu na narodowość. Znał niemiecki, rosyjski a i nawet po żydowsku coś mógł powiedzieć. Potrafił dzielić się swoją zaradnością nawet z Niemcami – z tymi dobrymi, – bo byli i tacy. Cywilnemu majstrowi, załatwił dętkę do roweru, bo zaczął do pracy przychodzić na piechotę, komuś buty od szewców. Innemu Niemcowi uszył garnitur ze zorganizowanego materiału. Miał jeszcze czas przekroczyć swoją normę, a nawet trochę za kogoś. Niemiecki majster mówił:
– Antek ty się pilnuj, bo źle skończysz, a teraz jeszcze się zakochałeś, nie będzie dobrze.
Ostatnio zmieniony czw cze 10, 2021 9:56 pm przez Dziadek Jacek, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Dziadek Jacek » pn maja 24, 2021 10:36 pm

Faktycznie, zakochali się obydwoje, może nie od pierwszego, ale na pewno od wejrzenia. Wymieniane ukradkiem spojrzenia, może dotknięcia dłoni przy układaniu mundurów. Z czasem ukryty kawałek chleba pod stertą spodni, a też i jakiś liścik. Bardzo długo nie znali swoich głosów.
Jak to nie dużo potrzeba. Nie kawiarnia ani dyskoteka, nie randki pod księżycem, ale druty kolczaste i strach przed bólem i śmiercią wywołały to uczucie. Nie można się z nim było afiszować. Groziła za to kara. Złośliwy esesman, (większość była taka) potrafił za coś takiego wykończyć jednego z kochanków, by rozkoszować się bólem drugiego. Najlepiej jak nikt o tym nie wiedział. Przed rodziną takiego szczęścia jednak nie dało się ukryć, a i nikt się o to nie starał. Po prostu, powiększyło się grono osób, o los, których martwiło się nieustannie.

„A było martwić się o kogo. Codziennie wybierano do gazu. Najsłabsze, najstarsze, chore i te, które podpadły, bo źle się spojrzały. Na którymś apelu kazał mi wystąpić - opowiadała mama. - Gdy zrobiłam pierwszy krok, zobaczyłam jak mama (babcia) osuwa się zemdlona. Hela szybko ją podniosła, a ja i jeszcze sześć kobiet zostałyśmy zabrane do baraku, w którym był szpital. Do gazu wybierali zawsze więcej osób, bo trzeba było zrobić miejsce następnym przyjeżdżającym. Nam dali jakieś zastrzyki i odesłali z powrotem do pracy. Miejsce po zastrzyku bardzo długo się paprało i do dziś mam na ręce zgrubienie jak guz. Co jakiś czas sprawdzali, co się z ręką dzieje, ale nie dawali opatrunku na paprzącą się ranę. Takich sytuacji z wybieraniem na apelu było więcej. W taki sam sposób wybierano do pracy i do końca nie wiadomo było czy nie trafi się do gazu. Martwiliśmy się o tatę, (co z nim), o nasze młodsze rodzeństwo, jak oni sobie tam radzą. Cały czas miałam przed oczyma tańczącą na podwórku małą Krysię z rozwiewanymi przez wiatr szarfami od mojego kotyliona. Pisaliśmy do domu, a oni nam odpisywali. Właściwie to pani Wałaszkiewiczowa (nauczycielka) pisała za nich, bo listy musiały być pisane po niemiecku. Były faktycznie o niczym, (cenzura nie pozwalała), ale z taką radością je czytałyśmy.
Przysłali nam kiedyś paczkę. Jak pisali, dostali od ciotki „Mery”, (daleka krewna dziadka) trochę żyta. Wanda z Lucyną zmieliły ziarno na młynku do kawy i upiekły z takiej mąki chleb. Na pewno był pachnący, i byłby dobry, gdyby one go wtedy zjadły, bo przecież na pewno głodowały. Zapakowały taki świeży, może jeszcze ciepły i wysłały. Chleb przez drogę tak spleśniał, że po otworzeniu paczki, blokowa zabrała go i wyrzuciła a jakiś mały chłopczyk (w bloku kobiecym były też dzieci), chwycił go i pobiegł za ustępy i go na pewno zjadł. Nam został tylko list, przesiąknięty kwaśnym zapachem zepsutego chleba. Chleba, który nasze młodsze rodzeństwo odjęło sobie od ust. Długo płakałyśmy, i było nam smutno. Niektóre z więźniarek, dostawały często paczki, zwłaszcza Dunki. Siadały wtedy razem i się dzieliły. Widziałam to z górnej pryczy.
„Były też radosne chwile - opowiadała mama - mimo, że ze łzami w oczach. Takimi chwilami były Święta Bożego Narodzenia. Nie szliśmy wtedy do pracy, a Niemcy pozwalali je spędzić uroczyściej. Dziewczyny: Janka Paradowska, Oleńka Wysocka, Basia Barszczewska, Trudzia Bystra z Wejcherowa, Zosia Albecka i jeszcze pełno młodych, takich zręczniejszych, robiły szopkę bożonarodzeniową. Z chleba i z czego się dało. Pan Jezusek leżał w żłóbku na sianku, a figurki dookoła były poubierane w pasiaki. Wszystkie miałyśmy odpowiednik w figurkach. I babcia, i Helena i ja. Stałyśmy wszystkie dookoła wśród innych przy leżącym na sianie Panu Jezusie. Dziewczyny ułożyły kolędy, o nas, o obozie, a w ostatnie święta, gdy wiedzieliśmy, że wojna już się skończy niedługo, były słowa o uwolnieniu i wolności. Hela i Janka na pewno pamiętają, ja już zapomniałam. Pamiętam (mimo 84 lat) piosenkę, którą ułożyła Jasińska z Torunia. Siedziałyśmy dookoła i śpiewałyśmy..

(...)

Dumne, zacięte siedzimy za kratą,
Serc naszych nie skruszy już czas.
Spokojne będziemy pod świstami batów,
Nic nie odbierze już życia nam.

Bo nasza droga jest piękna i bliska,
Jutrem zwycięstwa się szkli.
Choć los okrutny w kajdany nas spętał,
Przyszłość Narodu to my.
My, co gnijemy w więziennych dniach szarych,
Śmiać się będziemy przez łzy,
Biało-czerwone wzniesiemy sztandary,
Utkane z męki i krwi.

Było tak dobrze. Podzieliłyśmy się kawałkiem chleba jak opłatkiem, składałyśmy życzenia.

W większości unikano opowiadań o okrucieństwie Niemców. Nigdy nikt nie opowiedział o świętach w obozie, podczas których rosnącą na placu, ogromną choinkę przyozdobiono powieszonymi na niej zamiast bombek więźniarkami. ( Relacja więźniów w „Przewodniku po Stutthofie”).
„Myślami byłam daleko. – mówiła mama - W Józefkowie. Mama i Helena też. Miałyśmy mokre oczy a koleżanki jeszcze mówiły swoje wiersze.”
Ten wiersz napisany przez Lilkę Banasiak z Torunia (zmarła krótko po powrocie z obozu), mam od pani Keller (Paradowskiej):

Gwiazdki (dla córuchny Zosieńki)

Śpij dziecinko, śpij maleńka,
Już wnet skończy się wojenka.
Będzie domek, wróci mama,
Już nie będziesz więcej sama.
Już nie straszna ci wojenka.
Wróci domek, pokój mały,

Trzy łóżeczka, nastrój biały,
I ta ciepła dłoń matuli,
Znowu do snu cię utuli.

Byłaś dobra, byłaś grzeczna,
Nocka dla ciebie bezpieczna.
Swój paciorek odmówiłaś,
Teraz cudnie będziesz śniła.
Śpij dziecinko, śpij maleńka,
Już wojenki nie ma w świecie,
Tylko wiatr tak bajki plecie.

Śpij dziecinko, mruż oczęta,
Wszystkie poszły spać ptaszęta.
Tylko gwiazdki się zerwały -
Ze swych łóżek - chmurek wstały,
Bo je księżyc - urwis śmiały,
Zbudził, by z nim figlowały.

Wędrowały gwiazdki małe,
Pozwiedzały niebo całe,
I na ziemię wzrok rzucały.
Pozbierały, podsłuchały,
Wszystko, czym się ziemia trudzi.
Myśli, skargi, bóle ludzi,
Smutnych łezki pozbierały
I w fartuszek swój schowały.
Żałość z twarzy pościerały,
Srebrnym blaskiem się „rozśmiały”,
I przeniosły pozdrowienia,
Od najbliższych z oddalenia.

Wszystkie płakałyśmy. Ja miałam w oczach Krysie, Janka, Lucynę i Wandę. Wszystkie kogoś miały i były wtedy z nimi gdzieś tam daleko” – przerwała z chusteczką przy oczach mama. A tam daleko, droga koło naszego domu porosła zielskiem. Nikt tamtędy nie jeździł ani nie chodził. Wszyscy nadrabiali parę kilometrów jeżdżąc i chodząc drogą przy gorzelni. Janek z Krysią chodzili do lasu, do partyzantów. Zanieśli tam prawie wszystkie pierzyny, bo często nocowali w ziemiankach. Wanda hodowała jedną kurę, bo mówiła, że jak wrócimy nagotuje dla nas rosołu. Nata miała dobrze, bo dostawała pieniądze z Czerwonego Krzyża. Była żoną oficera. Wysyłała do Zenka paczki. O tacie „nikt nadal nic” nie wiedział. Nie powiedzieli (nie napisali) też nam, że do domu przyszło zawiadomienie o śmierci Władka gdzieś tam pod Kurskiem. Przysłali walizkę z rzeczami. W zawiadomieniu napisano, że konwój, w którym jechał, został ostrzelany przez radzieckich partyzantów i wielu zginęło. Ktoś podobno po wojnie mówił, że go rozstrzelali, bo znaleźli nasze ulotki. Też nie wiadomo gdzie go pochowali...”

„Gdy Czesław wyszedł ze szpitala, to ksiądz Sylwester załatwił z majstrem krawców, że go zabrał do warsztatu krawieckiego. Pomógł w tym wszystkim też Tosiek (jedni mówili na tatę Antek a mama i rodzeństwo Tosiek). Do końca za Czesława musiał przecież szyć, bo on nigdy w życiu nie miał igły w ręku. Tak prawie cały rok wszyscy ukrywali Czesława a najbardziej do tego się przyczynił ksiądz Sylwester i twój tata. Nie wiem, ale to chyba też o Cześka, Tosiek pokłócił się z wachmanem, który przydzielił go za karę do pracy w cegielni. Tam jak i w lesie, gdzie bez koni wyciągano bale, więźniowie przeżywali zaledwie dwa tygodnie. Wachmani potrafili do noszenia pni przydzielać więźniów różnego wzrostu, specjalnie by pośmiać się z zabawnej sytuacji. W cegielni kazali wchodzić do niewystudzonego jeszcze pieca i układać na wózki gorące cegły. Parzyły nawet przez szmaty, którymi mieli poowijane ręce. Temperatura i unoszący cię gorący kurz powodowały rozrywanie się pęcherzyków w płucach, krwotoki i szybką śmierć. Dzięki Bogu jakoś go stamtąd po paru dniach nawet nie wiem jak wydostaliśmy. Tosiek mówił, że wtedy go uratowali Goncarzewicz i Zdrojewski – ten z Gdańska. Nim wrócił do krawców, pracował przez jakiś czas u szewców. Tam gdzie Józef Tężycki, ten z Lipna.„

Było coraz gorzej. Pracownicy cywilni donosili nam, że Niemcy przegrywają na wszystkich frontach i lada moment dojdą pod Gdańsk. Ale wcześniej przyszły transporty z Powstania Warszawskiego. Tyle młodych. Miały tak jak my naszyte obok numerów czerwone winkle z literą P. Były takie załamane, a zarazem takie dumne. Ale my tak jak one, też nie byłyśmy zwykłymi więźniarkami. Też walczyłyśmy za Ojczyznę może nie tak jak one na barykadach - ale też. Wspierałyśmy się nawzajem. Czekałyśmy każdej wiadomości z frontu.
Gdy front się zbliżył do nas, Niemcy zaczęli ewakuować obóz.”
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Dziadek Jacek » wt maja 25, 2021 9:53 pm

Ewakuacja obozu

Niemcy zaczęli wszystko wywozić. Maszyny z warsztatów gdzie robili karabiny, z innych warsztatów też. Wszystko, co przedstawiało dla nich jakąś wartość wywieźli. Ludzi ewakuowano na końcu. Początkowo miano do ewakuacji wykorzystać transport morski, ale w związku z ewakuacją ludności cywilnej, wyposażenia zakładów i fabryk, więźniów postanowiono „przepędzić” pieszo do oddalonego o 140 kilometry Lęborka. Stamtąd dopiero drogą morską do obozów w głąb Rzeszy w okolice Hamburga.

Wieczorem, 24 stycznia przekazano więźniom rozkaz do ewakuacji. Następnego dnia rano po selekcji, rozdano dodatkową odzież i koce. Każdy dostał po pół chleba i pół margaryny lub topionego sera. Na trasę ewakuacji wyszło 11 600 więźniów w 8 kolumnach liczących od 900 do 2050 osób. Wyznaczone uprzednio trasy przez Mikoszewo, Cedry Wielkie, Pruszcz Gdański, Straszyn, Łapino, Kolbudy, Pomieczyno, Luzino i Gotędowo do Lęborka, były zatłoczone przez ewakuującą się ludność cywilną i cofające się jednostki Wehrmachtu. Z tego powodu niektóre kolumny oczekiwały aż drogi będą wolne lub w trakcie marszu zmieniały trasy na prawie nie do przebycia przez wycieńczonych więźniów w dwudziestopięcio stopniowym mrozie i śniegu sięgającym nieraz po piersi. Pierwsze dwie czwórki wymieniane były co chwilę i służyły jako żywe „ubijacze do śniegu”. Padali z wycieńczenia i gdy nie było przy nich przyjaznego i w miarę silnego ramienia by pomóc w marszu, zostawali na poboczach dobijani przez konwojentów. Eskortowali ich uzbrojeni esesmani. Do pilnowania mieli wyszkolone ogromne owczarki. Miejsca postojów wybierano w większości przypadkowo, więc i nie było przygotowanych miejsc na nocleg i zaopatrzenie. Zamykano więźniów w dużych stodołach, oborach i kościołach. Był to najtragiczniejszy moment w istnieniu obozu. Marsz ten nazwano Marszem Śmierci. Po siódmym dniu marszu z dziewięciuset osobowej kolumny kobiecej zostało zaledwie siedemset .

Mama ze znajomymi kobietami dotarły tylko do Pruszcza Gdańskiego. Tam był pierwszy nocleg w przejściowym obozie, na terenie wojskowego lotniska. Pomocniczych, tak zwanych przejściowych obozów na terenie Pomorza było wiele. W nich trzymano więźniów przygotowywanych do wywiezienia do głównego obozu. Były też noclegownią więźniów wynajmowanych do pracy w różnych firmach, przy budowach na przykład autostrady Berlin – Królewiec. Miejsce podobnego obozu przypadkowo odnalazłem będąc na grzybach w lesie w okolicach Przywidza, trzydzieści kilometrów na południe od Gdańska. W zupełnym leśnym odludziu, stoi krzyż z tablicą upamiętniającą cierpiących tam ludzi.

W Pruszczu, w jednym z hangarów na lotnisku, urządzono miejsce postoju dla ewakuowanych więźniów. Dziwnym trafem naprzeciw tego miejsca pobudowałem swój poprzedni dom, w którym mieszkaliśmy kilkanaście lat. Przez okna, widzieliśmy stary hangar, w którym przez prawie tydzień podczas ewakuacji przebywała moja mama. Wtedy ta okolica wyglądała inaczej. Nie było Osiedla i asfaltowej drogi obsadzonej lipami. Ogromna wtedy płaszczyzna Żuław zasypana śniegiem, bo przecież działo się to w bardzo zimną i śnieżną zimę. Wokół hangaru teren był ogrodzony kolczastymi drutami pod napięciem. Pilnowała go grupa (paru) żołnierzy, mieszkających w sąsiadujących barakach. Kobiety utrudzone przeszło dwudziestokilometrowym marszem przez zaśnieżone bezdroża, zostały spędzone do zimnego hangaru. W nim zastały nieuprzątnięte, zmarznięte zwłoki przetrzymywanych tam żydówek (z pogrzebaniem czekano na odwilż?). Zwłoki zastygłe we śnie, siedziały pod ścianami, leżały skurczone w różnych miejscach. Babcia i pani Czajkowa powiedziały, że nie idą dalej, że i tak po drodze padną, to wolą tu zostać wśród tych zmarzniętych Żydówek. Na drugi dzień o świcie, gdy grupa wyruszała w dalszą drogę, wachmani pozwolili im zostać, śmiejąc się, że jutro będą wyglądały jak tamte zmarznięte.

Zostały. Weszły wszystkie na najwyższe prycze, skupiły się jak najbliżej by było cieplej. Jedna z prycz ze spróchniałymi deskami nie wytrzymała, i wszystkie spadły na zamarznięte ciała leżące na samym dole. Tego dnia nie przybył następny transport. Nie jadły cały dzień, a racji z poprzedniego dnia nie dostały, jak wachmani dowiedzieli się, że nie idą dalej. Pilnujący żołnierze ani razu nie zajrzeli do pełnego trupów hangaru. Następnego dnia też nikt się nimi nie zainteresował. Po paru dniach, wieczorem słychać było śpiewy. Z tego, co z dala dosłyszały, któryś z nich miał imieniny. Przynosili nawet wódkę strażnikowi na bramie. Byli już bardzo pijani i wyłączyli prąd z ogrodzenia, żeby ich samych nie pozabijało. W nocy nawet ten z bramy poszedł i nikt na jego miejsce nie przyszedł. Potem już nawet nie było słychać śpiewu. Wszyscy pijani spali.

Postanowiły to wykorzystać. Znalazły łopatę lub szpadel, którym przecięły druty w ogrodzeniu. Wyszły pierwszy raz od tak dawna same poza druty obozu.
„Żeby było bezpieczniej – opowiadała mama - podzieliłyśmy się na grupy. Nasza mama była bardzo słaba i opóźniałaby marsz, więc my we trzy poszłyśmy osobno. Tak naprawdę nie wiedziałyśmy gdzie iść, nie wiedziałyśmy przecież gdzie jesteśmy. W dzień trzeba by kierować się na południe, ale w nocy nie potrafiłyśmy znaleźć kierunku.”

Był duży mróz i lekko zachmurzone niebo. Przez uciekające po niebie chmury prześwitywał księżyc. Szły otwartą przestrzenią pól otaczających lotnisko. Z głośnym trzaskiem pękał lód na zamarzniętych kałużach, z których wiatr zwiał śnieg. Trzask rozchodził się po całej okolicy.
„Bałyśmy się, że ktoś nas usłyszy, tak jak my słyszałyśmy pękanie lodu pod naszymi koleżankami, wyprzedzającymi nas gdzieś daleko z lewej”.
Gdy doszły do jakiejś drogi już się rozwidniło. Poczuły się naprawdę wolne. Nie za długo jednak. Z dala za plecami usłyszały warkot jadących samochodów. Dopiero teraz spojrzały na siebie. Jakieś palta narzucone na pasiaste sukienki, które przy wyjściu z obozu wyrzucono z magazynów, zasłaniały winkle z literami P, ale od razu, na pierwszy rzut oka widać było, że wyszły z obozu. Zeszły na pobocze w śnieżne zaspy, i stały aż ominą je jadące chyba na front ciężarówki. Bez większego zainteresowania ze strony kierowców minęła je cała kolumna. Nie miały odwagi nawet spojrzeć w stronę szoferek. Ostatnia ciężarówka po wyminięciu zatrzymała się. Młody chłopak spytał się czy nie chcą by je podwiózł. Powiedziały, że idą do Swarożyna, że to kawałek i dojdą na piechotę.

„On był bardzo miły, i mówił, że nawet kawałek lepiej pojechać samochodem niż iść po takim śniegu, a i tak daleko nie jadą, bo tu już zaraz front” – opowiadała mama – „Powiedział żeby starsza pani wsiadła do szoferki to się ogrzeje.”
Wsiadły jednak wszystkie z tyłu na skrzynię, ledwie wciągając babcię. Nie wiedzą jak długo jechały, ale gdy samochody skręciły w prawo na szeroką drogę. Po paru kilometrach były u celu. Kierowca zatrzymał się w Swarożynie. Wróciły do stojącego na końcu wsi domu. Zapukały. Otworzył im starszy mężczyzna. Zapytany gdzie mieszkają Duszyńscy, odpowiedział po polsku, że tu właśnie. Rozpłakały się wszystkie trzy, i długo nie mogły się opanować. Znalazły się trzynaście kilometrów na południowy zachód od Tczewa w wiosce Swarożyn u ludzi, których znały i parę miesięcy wcześniej dostały ich adres w Stutthofie. Wraz z trzema córkami zostali zamknięci w obozie za to, że dwaj synowie nie chcieli dać się wcielić do niemieckiego wojska. Po zgłoszeniu się rekrutów zostali zwolnieni. Teraz czekali na ich powrót. Mimo, że dom znajdował się w pobliżu posterunku SS, przeczekały przejście frontu. W wykopanej ziemiance ukrywali jeszcze parę osób.


Mimo, że mój tata przebył trasę ewakuacji aż za Lębork, nie dużo więcej wiem na ten temat. Mało opowiadał o tych najcięższych przeżyciach. Od niego słyszałem o udeptywaniu śniegu przez pierwsze czwórki więźniów. O zostawianych na poboczu kolegach, słabnących z wysiłku i zimna, dobijanych przez esesmanów strzałem w głowę. O tym, że z którymś z kolegów przeprowadzili Czesława przez całą trasę. O tym jak pozwolono zjeść konia, który leżał przy drodze. (Został sam szkielet a jedzący nie mieli noży.) Jak któregoś dnia zginął pies, który gryząc kogoś, nie opacznie dał się wciągnąć między szeregi. (Podobno nawet nie znaleziono obroży.) Takie fragmenty opowiadań przewijały się przy okazji opowiadania o czymś innym. Nigdy nie były same w sobie celem.

Są oznaczone miejsca marszu śmierci. Jeszcze nie dawno, w takie miejsca organizowane były zloty byłych więźniów. W miejscowościach na szlaku, budowano pomniki, wmurowywano tablice pamiątkowe a szkoły przyjmowały na ich cześć nazwy.
Kiedyś jadąc przez Żukowo , wstąpiliśmy do kościoła stojącego przy drodze. Tata patrzył we wnękę z prawej strony ołtarza. Drgały mu policzki. Widziałem w jego spojrzeniu, kościół wypełniony skulonymi ludźmi, wyglądającymi jak szkielety w pasiastych drelichach. Siedzieli pod ścianami wyczerpani wydeptywaniem drogi przez zaśnieżone bezdroża, zmarznięci, głodni, umierający.
-" Panie wszystkie dywany i obrusy z kościoła zabrali. Pocięli i zabrali. Owijali sobie nogi."
Dopiero wtedy zobaczyliśmy starszą kobietę poprawiającą kwiaty w półmroku pod lewą ścianą.
Wyszliśmy szybko z ciemnego, chłodnego kościoła. Tata wciągał powietrze, jakby biegł i brakowało mu tchu.

Tak naprawdę to mimo, że esesmani nie pozwalali, to jednak dzięki pomocy Kaszubów bardzo dużo więźniów przeżyło. Przynosili w wiadrach gotowane na mleku zupy i jeszcze gorące ziemniaki w łupinach.
„Najgorzej było pod Lęborkiem – mówił tata. Tam był majątek Gęś” Zorganizowali w nim podobóz tak zwany ewakuacyjny. W tej okolicy w podobnych miejscach zgromadzono przeszło trzydzieści tysięcy jeńców z obozu głównego i dwudziestu pięciu podobozów. Przez pięć tygodni do 9-10 marca, dziesiątkowani przez tyfus i inne choroby w większości przypadków bez przydziału żywności, czekali na dalsze decyzje. Tych, co jeszcze żyli, przegoniono na plażę wg wielu źródeł pod Puckiem. Tata wspominał, że było to morze w okolicach Lęborka. Leżeli na wydmach czekając na barki, którymi mieli ich przewozić dalej.
„Czesław był tak wyczerpany – opowiadał tata - że nawet nie miał siły pilnować koca, ubrań, czy jedzenia organizowanego przeze mnie. Gdy się trochę oddaliłem żeby cokolwiek zdobyć, wszystko mu współwięźniowie zabierali.”
„Jednych kolegów na parę barek zdążyli załadować”. Opowiadali po wojnie spotykani koledzy relacjonując swe losy podczas ewakuacji. Byłem z tatą w dzieciństwie w jakiejś wiosce na półwyspie helskim, gdzie mieszkał jeden z kolegów. Żartowali sobie, że jest najlepszym krawcem na całym Helu - bo jedynym.Oni zostali jeszcze w Stutthofie. Tam dopiero przeżyli w tej drugiej turze ewakuacji. Kilka barek zatopili, kilka dotarło do Helu i tam już na półwyspie, zbombardowali ich Rosjanie. Jakieś barki zostały odbite w Danii i więźniowie zostali zabrani do Szwecji.”
To uratowało jednego z kolegów taty, który odwiedził moich rodziców w mojej młodości. Pamiętam jego opowieści jak lekarze, tam za granicą uratowali mu słuch. Nie miał za uchem kości, bo mu ją w obozie wycieli by „obejrzeć” jak działa ucho od środka. Tam w Szwecji dopiero mu wszystko zaleczyli i przestało się paprać. Nawet pomogli mu uzyskać odszkodowanie od Niemców, bo na jedno ucho nie słyszał.

„My - opowiadał tata - czekaliśmy na tej plaży na nasze barki, ale część więźniów przepędzili do Wejherowa. Tam SS-mani wpędzili więźniów na dziedziniec jakichś zabudowań (teraz wiem, że było to więzienie) i zaczęli do nich strzelać. To było chwilę przed wyzwoleniem. Zabili wielu kolegów. Tam zabili pana Czajkę – męża p. Czajkowej (tego od kwitów na drewno). Józef Tężycki, (powojenny znajomy rodziców) tam dostał w rękę.” Po dojściu do domu rana zdołała się zagoić i nie dał sobie wyjąć kuli, bo mu nie przeszkadzała. Długo po wojnie nosił nad łokciem coś nie swojego – pozwalał nam dzieciakom przez skórę wymacywać kształt pocisku.

Łącznie na trasie ewakuacji i podczas pobytu w obozach tymczasowych, na moment przed końcem wojny zginęło pięć i pół tysiąca więźniów obozu głównego a dziesięć tysięcy, ze stanu podobozów. Nikt nie zrobił zestawienia - ja bym go nazwał „umieralności więźniów po wyzwoleniu”, bo umierali przecież tysiącami i zapadali na najróżniejsze choroby. Taka analiza dałaby dopiero prawdziwy obraz ich wyniszczenia.

„Potem przyszli Rosjanie. Zabierali wszystkich, - kontynuował tata - którzy mówili po rosyjsku, albo przyznali się, że są z tamtej strony Bugu. Ja ich wyczułem. Mówiłem tak jak Czesław, że jestem spod Torunia. Oni nie mieli za dużo czasu. Zabrali swoich. Wcielali ich do wojska albo rozstrzeliwali. Reszcie kazali wracać do domów. Nawet jeść nie dali, splądrowali tylko pobliski folwark i popędzili dalej, bo musieli gonić Niemców. Może i dobrze, że nie mieli czasu, bo by wszystko zabrali. Dzięki temu my mogliśmy wziąć coś dla siebie zanim przyszły te „służby kwatermistrzowskie” od rekwirowania dóbr nie tylko poniemieckich. Chodziliśmy po domu i zabudowaniach. Nawet nie było za dużego bałaganu, tak jak by właściciele poszli do kościoła. To był bogaty majątek. Wszędzie było pełno jedzenia. W oborach stały nie wydojone krowy, w chlewie pełno świniaków a w stajni kilkanaście koni.”
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Dziadek Jacek » śr maja 26, 2021 12:16 pm

I w tym miejscu historia się zapętla. Tę, teraz następującą część opowieści już poznaliście w pierwszym poście. Dalej są powojenne perypetie naszej rodziny widziane moimi oczyma w dzieciństwie. Jeśli chcecie to mogę jeszcze z nich wybrać ciekawsze fragmenty omijając szczegóły o poszczególnych, jeszcze żyjących członkach rodziny.
Awatar użytkownika
Przemek
Posty: 39
Rejestracja: czw kwie 07, 2016 9:31 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Przemek » śr maja 26, 2021 12:21 pm

Fakt jest taki, że na tej stronie nie ma miejsca na komentarze. Jacku, prosimy dalej !
Ja odbieram to właśnie tak, że ta nowsza historia zaciera się jeszcze szybciej.

Pozdrawiam
Awatar użytkownika
Majsterek
Administrator - Stowarzyszenie
Posty: 948
Rejestracja: pn lis 15, 2010 11:20 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Majsterek » śr maja 26, 2021 2:26 pm

Na tą chwilę jest to jeden z najbardziej wartościowych tematów na naszym forum, co na pewno objawi się w ilości odsłon. Z szacunkiem podchodzę do Ciebie Jacku, że zdecydowałeś się na ujawnienie tak rodzinnych, trudnych wspomnień i to bez interesu w sensie materialnym - przecież ta historia to gotowy materiał do złożenia, zilustrowania i wydania - (pomyśl o tym).
Dzięki wpisom takim jak twój, choć garstka czytelników, ma szanse pierwszy raz zetknąć się z literaturą obozową, dowiedzieć się co to marsze śmierci. Nie przesadzam, bo w szkole (a skończyłem edukację dobre 10 lat temu) nie mieliśmy już żadnej lektury obrazującej historię połowy XXw. 99% moich rówieśników nie miało okazji zetknąć się z tak trudną lekturą, skutkuje to oczywiście tym, że nie widzą co ukształtowało nasze społeczeństwo, pokolenie ich rodziców, jakie są praprzyczyny dzisiejszych problemów Polski. Dzięki twojej pracy, jaką włożyłeś w opis i udostępnienie powyżej zgromadzonej treści, chociaż kolejne kilka procent ma szanse dotknąć historii. I całe szczęście że tutaj! Bo jeśli kto nie odwiedzi Tradytora, to do książek tym bardziej nie zajrzy. Dzięki twojej robocie odżywa motywacja do dalszego rozwijania forum. Tak jak pisałem w którymś z postów, nie chodzi tu o zwykłe hobby czy zajęcie czasu. Myślę że rozumiemy się dobrze i większość z nas wie że chodzi tu o ciekawsze, trochę bardziej ambitne cele, o walor konkretnie edukacyjny, dotarcie z faktami, rzetelnymi, ciekawymi informacjami.

Mam taki pomysł, by umieścić na stronie głównej nową zakładkę, jeszcze nie wiem jak to się nazwie, ale byłaby to ciągła wersja twojej publikacji, doilustrowana i sformatowana bardziej publicystycznie pod kątem wyróżnienia rozdziałów, cytowań, opisów ilustracji itp... Jeśli oczywiście się zgodzisz. Następnie można pomyśleć o audiobook`u do odsłuchiwania, ale to perspektywa bardziej długoterminowa, technicznie całkiem możliwa do zrealizowania.

Ten fragment z pierwszego wpisu w wątku, damy za jakiś czas na koniec, żeby była chronologia zachowana. Niektóre z wpisów można będzie połączyć, tak żeby rozdziały znalazły się w osobnych postach, z adekwatnymi tytułami. Zbieram materiał do zilustrowania tekstu i tutaj liczę na forumowiczów ze Skępego i okolic (a wiem że trochę ich jest) - może zechcą podzielić się starą fotografią, jakimś wycinkiem z gazety, itp. Sporo zdjęć udostępnia NAC, na pewno coś uda się dopasować. Historia tu opisana jest przyczynkiem do założenia wielu nowych wątków na forum, w pierwszej kolejności będzie potrzebna szersza wzmianka o Sztutowie i obozie. Są chętni do pisania? Może są jeszcze jakieś pomysły?

Dziękuję i pozdrawiam serdecznie.
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Dziadek Jacek » śr maja 26, 2021 7:31 pm

Ciesze się , że chcecie dalej czytać. Za dużo już do końca nie zostało jeśli ominę te treści, których za bardzo rodziny dotyczą a nie wnoszą nic poznawczego dla kogoś spoza rodziny. Tak jak to w jakimś zdaniu napisałem, człowiek nie ze wszystkiego chce się obnażyć, ale czym starszy tym mniej się przed tym obnażeniem krępuje, podobnie jak dziecko.

Majsterku ta książka, jak napisałem na początku, naprawdę istnieje, fakt że tylko w kilkunastu egzemplarzach. Te pogrubione zdania w niektórych postach są tytułami poszczególnych części - rozdziałów tylko były za obszerne bym je miał siłę w całości wklejać.
Powroty okładka.jpg
Powroty okładka.jpg (68.58 KiB) Przejrzano 5952 razy

Nie wiem czy będzie dość czytelnie widać. Na okładce jest odręczna mapa od Sierpca do Torunia, od Rypina do Bobrownik. Są tam, mimo że zatarte, nazwy miejscowości by móc do nich trafić, bo to są te moje "Powroty" w tamte tereny. Tłem mapy jest lista imienna z nazwiskami wszystkich, którzy znaleźli się wewnątrz książki. Na wytartych złożeniach mapy odczytamy wyraźniej te nazwiska bo "wyłażą" przez te dziury w papierze moją pamięcią.

Wklejanie tych fragmentów sprawia mi wiele kłopotów. Robię to dość późno wieczorem, bo mam sporo zajęć i obowiązków. Teraz oprócz choroby teścia, która nas całkowicie przygwoździła do chałupy, zdejmują mi stare poszycie na dachu więc póki widno mam zajęcie. Ale czego się nie robi, jak to Przemek napisał by "zagwiazdorzyć". Pomysł z wydaniem w większej ilości mija się z celem, chyba że w celu rozdania. Nikt nie kupuje pamiętników , zwłaszcza nie znanego autora.

Jestem z Wami od dłuższego czasu i szkoda byłoby zmarnowania tego ogromnego dorobku. Zlikwidowanie tej Skarbnicy wiedzy byłoby wielką stratą. A to przecież jest nie tylko wiedza ale udokumentowanie i często wygrzebywanie z niepamięci. Już coś podobnego przeżyłem przy zaprzestaniu działania "Forum miasta Lipna", które się rozsypało przez brak funduszy. Wiele wątków - treści uratowałem wciągając je w "ciąg dalszy" moich powrotów. Może jako przerywnik "ambitnych historii" je też zamieszczę.

Ale na razie jak chcecie to ciąg dalszy tych starszych "Powrotów"
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Dziadek Jacek » śr maja 26, 2021 8:28 pm

„Napisałem do domu, że żyję i zostałem.”

„W tym czasie zdobyli Berlin i podpisali kapitulację. Ci, co przeżyli zdążyli powrócić z obozu. Ktoś doniósł na tego, co zadenuncjował Lulińskich. To nie oni. Oni mu przebaczyli. Milicja, jeszcze ta z opaskami, związała mu ręce i powlekli przywiązanego za wozem do Lipna. Powiesił się w więzieniu. Potem aresztowali księdza Sylwestra. Też ledwie wrócił z obozu. Ktoś go oskarżył, że jako kapo bił współwięźniów. Jak można było komuś nie dołożyć by wymóc posłuszeństwo? Jak trzeba było to i ja pomogłem kogoś uspokoić? To były takie czasy, że nikt nie powinien wtedy podskakiwać. Dla dobra wszystkich więźniów jednostki musiały ulec. To i tak było nasze największe osiągnięcie, że po jakimś czasie w obozie udało się powymieniać niemieckich kryminalistów, którymi obsadzano wszystkie samorządowe stanowiska na naszych. UB nie potrafiło tego zrozumieć. Przez miesiąc nas przesłuchiwali. Po kolei wszystkich. Mnie to wprost powiedział, że jestem tu obcy i powinienem im pomóc. Widocznie mieli takie wytyczne, żeby na ojca Sylwestra znaleźć jakiegoś haka. Nie znaleźli. Nikt im nie podpisał takich oskarżeń. Parę miesięcy posiedział i wypuścili.

Ale to było później. Wcześniej przecież Czesław na twoją babcię zdążył załatwić zezwolenie na budowę domu, bo tamten dom był Zenka i Naty. Jako że wyszła z obozu pozwolili zabrać materiał z rozbieranych baraków po Hitlerjugend w Lipnie. Tam koło parku gdzie jest teraz internat zawodówki. Tam były zakłady Meserszmita. Z Jankiem wszystko powoziliśmy tymi starymi końmi. Zdążyliśmy ten materiał powozić to wtedy dopiero zaczęły się te przesłuchania w sprawie księdza, i gdy nie potwierdziliśmy tamtego donosu to powiedzieli, że resztę musimy sobie gdzieś indziej załatwiać.
Zdążyliśmy postawić. Ten dom na górce za wygonem przy drodze nad Strugę, co potem Wanda jak ożenili się z Władkiem mieszkali. Ale najpierw przecież były śluby.
Rozmawiałem z księdzem Sylwestrem. Powiedział, jak kochacie się, to się żeńcie, a tam i tak nie możesz wrócić. Wtedy już nam Władza Ludowa (chyba za nie złożenie tych zeznań) zabrała konie i wóz. Bo przecież nie nasze, a na tych paru morgach nam nie potrzebne. Zaczęła robić się awantura – znasz mnie – Natala i Czesław ledwie nas rozdzielili. Ten, co miał opaskę milicjanta i przyszedł po te konie, to w okupacje był Folksdojczem i po aresztowaniu Lulińskich do niego trafiła ich krowa. Zapisał się po wojnie do partii i go zrehabilitowali. (To takie dziwne słowo, które wtedy oznaczało, że kradzionego nie trzeba oddawać.)

Ale miało być o naszym ślubie. Był na popołudniowej mszy, właściwie po niej. Twoja mama wstydziła się ludzi. Włosy jej nie odrosły, miała pożyczoną sukienkę. Nawet obrączki pożyczyliśmy od Cześka i Ziutki. Nie było koni, więc do ślubu szliśmy na piechotę, tu koło gorzelni. Wszyscy po drodze wychodzili z domów i szli za nami do klasztoru. Tam już były pełne krużganki i cały kościół. Przyszli z Józefkowa, z Wioski, z Wymyślina, ze Skępego. Po mszy nikt nie wyszedł jak zawsze. Wszyscy zostali na nasz ślub. Potem poszliśmy do Józefkowa na piechotę. Szedł z nami ksiądz Sylwester i cała rodzina ze znajomymi nie tylko z obozu. Wyglądało jak procesja na Boże Ciało, z księdzem i młodą parą zamiast monstrancji. Takiej radosnej procesji chyba nigdy nie było. Nie było przygotowanego weselnego przyjęcia, a gości zwaliło się nam całe podwórko. Znalazło się jedzenie i wtedy został wypity do końca spirytus Nynasia. Nawet chyba go zabrakło i sąsiedzi przynosili swoje zapasy. Było to wesele nie tylko nasze, ale wszystkich, którzy przeżyli wojnę, obóz i okupację” – zakończył tata.

Był to też apel tych, którzy nie powrócili. Za nich wypijali kolejne kieliszki. Za dziadka, za Władka. Zenek żył, ale jeszcze nie wrócił to za niego też. Każdy w rodzinie miał kogoś. Tam za Bugiem Janek przecież też nie wrócił. A mój tata, mimo, że założył tu rodzinę, to przecież tam na niego czekali. Potem babcia zachorowała i umarła a ojciec jej nie zobaczył i nie pożegnał. Wszyscy mu odradzali wyjazdu. „Nic nie pomożesz a trafisz na Syberię i nikt z tego pożytku nie będzie miał. Słuchałeś „Głosu Ameryki” i wiesz, co się tam dzieje.”
Faktycznie. Nikt tam z wojny nie wrócił. Kto zobaczył trochę zachodu, nawet przez druty kolczaste, na wszelki wypadek „powracał” do domu przez gułagi Syberii. Ziemie dziadka zabrali do kołchozu. Za to, że nie oddał dobrowolnie oborali jego zagrodę i działkę przyzagrodową. Dojście mieli tylko wąską miedzą, tak wąską, że nie dało się po niej chodzić. Źrebaka, już przecież dużego, który został po Baśce oddanej na mobilizacje, musieli prawie za bezcen sprzedać, bo konia i krowy na tej małej działce nie dało rady utrzymać.

Jedyny syn Józik, który im został, w czasie okupacji wyrósł na zbuntowanego młodego gniewnego. Należał do AK, tego, które tam przetrwało długo po wojnie. Pod wpływem odgórnie popieranego rozpijania obywateli (część pensji w kołchozie wypłacano wódką), wpadał w kłopoty z władzami. Zaczęło się od niewinnych przepychanek na zabawach i połamanych nosach. Skończyło się wyrokiem sześciu lat gułagu za nieudowodnioną "pomoc" we wpadnięciu do studni pijanemu komisarzowi.

A w Józefkowie urodziła się Jagoda (moja siostra). Wcześniej jednak były Święta Bożego Narodzenia. Wtedy wydarzyła się ta historia, którą opowiadają nawet poza rodziną, może nie pamiętając nawet, kto jest jej bohaterem. Mnie zawsze kojarzyła się z opowieściami o Robin Hoodzie. Podobna sceneria. Lasy. Zasypana śniegiem wioska, z kopcącymi kominami. W małych okienkach patrzący ludzie. Można jeszcze popatrzeć, może stanie się coś ciekawego. Każdy gotował się do świąt. Ogromne sanie ciągnione przez dwa konie. Sanie załadowane świeżo złowionymi przez PGR rybami wyciągniętymi sieciami spod lodu. Podjeżdżały wolno pod górę od strony jeziora. Konie smagane przez woźnicę w wielkim kożuchu, ślizgały się na wypolerowanej przez dzieciarnie stromej górce. Dwaj młodzi mężczyźni, Janek (jeszcze prawie dzieciak) i Tosiek (wracali do domu na pewno po zjeżdżaniu z górki na przodzie sań) zostali zawołani przez woźnicę do pomocy. Podobno (tak tłumaczyli się na posterunku w Skępem, gdzie spędzili Wigilie), za mocno „pchali” sanie, że aż „wypchnęły się” burty. Oblodzone ryby, co do jednej wyjechały z sań i ślizgały się w stronę jeziora, tworząc mieniącą się srebrem i złotem rzekę, zajmującą całą szerokość drogi. Ludzie stwierdzili, że to prezent pod choinkę i nie słuchając klnącego i straszącego milicją furmana, zbierali do koszyków i wiader. Była wtedy bardzo syta wieczerza wigilijna. Nie wszyscy jednak na nią zdążyli. Janka i Tośka wypuścili dopiero na pasterkę.
Możliwe, że tych Robin Hoodów było trzech nie dwóch. Z moim ojcem i wujem Jankiem kolegował się od samego początku podobny im zbytkownik, Władek, ich (chyba wtedy jeszcze przyszły) szwagier. Byłoby dziwne, że nie zjeżdżał wtedy z górki na saniach i to na najważniejszym miejscu - jako kierujący a potem nie „pomagał” przy rybach.
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Powroty. Nauka demokracji

Postautor: Dziadek Jacek » czw maja 27, 2021 10:27 pm

To chyba będzie najtrudniejszy rozdział w tej książce. Nawet nie wyobrażam sobie jak do tego podejść.
Po przypomnieniu o zabraniu koni przez Folksdojcza zrehabilitowanego na partyjnego milicjanta i o namowach na złożenie donosu oskarżającego księdza Sylwestra, można by nawet ten temat uważać za wyczerpany, a rozdział zakończyć. Daje przecież to wystarczający wizerunek tamtych czasów. Podjąłem się jednak spisania wszystkiego, co nie umknęło mojej uwadze a to pamiętam, mimo, że jeszcze nie było mnie na świecie.
Nie potrafię umiejscowić w dokładnych ramach czasowych tych zdarzeń, ale to chyba zbiegło się z powrotem Zenka z oflagu. On w tym uczestniczył i chyba go najmocniej to dotknęło. Chodzi mi o prześladowania Akowców. Niekończące się śledztwa i wzywania na UB dla wyjaśnienia jakichś nie ważnych szczegółów. Czesław miał nawet wyznaczonego „anioła”, który jeździł za nim wcale się z tym nie kryjąc aż do odwilży w pięćdziesiątych latach. Wuj kończył w Bydgoszczy różne szkoły i kursy. Jeździł zdawać z nich egzaminy a „anioł” mu towarzyszył. Dokształcanie, po przedwojennym niedostatku nauki stało się jego chorobliwą fobią. Gdyby pilnujący Cześka chodził z nim na te wszystkie kursy, mielibyśmy w Lipnie o jednego wykształconego urzędnika więcej. Raz w tygodniu Czesław musiał meldować się na UB. Był to nie zbyt miły obowiązek. Sam kontakt z nimi na pewno przypominał mu, (bo to również było tego celem) przesłuchania na gestapo. Potrafili tłamsić psychicznie. Nie wiem czy w tym ostatnim nie byli nawet lepsi od SS.
Podstawiali lipnych świadków. To była nagminna praktyka wypracowana z perfekcyjną dokładnością. Nawet doczytałem się, że nasze służby utworzyły przez swych agentów w Londynie nową, formalnie zaakceptowaną przez rząd na uchodźstwie siatkę „nowego AK”. Właśnie w taki sposób aresztowali Zenka za działalność w powojennej AK, przeciw Ludowej Państwowości. Podstawiono właśnie dwóch agentów, którzy zwerbowali go do akowskiego podziemia. Był wtedy dyrektorem szkoły podstawowej w Obrowie. Musiało to być krótko po wojnie, bo gdy Nata jeździła na odwiedziny do więzienia, zabierała z sobą małą jeszcze Dusię. Gdy w dzieciństwie kiedykolwiek przechodziłem w Toruniu, koło tego okrągłego budynku z czerwonej cegły, zawsze padało z ust mamy, że „to tu trzymali Zenka a Nata za każdym razem przyjeżdżała z Dusią by mu ją pokazać, a oni jej nie puszczali na odwiedziny i dlatego ja z nimi jeździłam, bo przecież takie małe dziecko nie mogło samo przed bramą więzienia czekać.”

Po wypuszczeniu z więzienia dostał nakaz podjęcia pracy na Ziemiach Odzyskanych. Po jakimś czasie trafił jako kierownik (z tego co pamiętam) do domu dziecka w Sopocie(?) a może we Wrzeszczu. Tam ściągnął do siebie Lucynę i Krysię. Pokończyły szkoły i zostały nauczycielkami. Helena też została nauczycielką, ale nie wiem, czy to odbyło się w tym samym czasie i miejscu. Jednak władze dopatrzyły się jego przeszłości i musiał się znowu „przeprowadzać”. Trudno też mi umiejscowić narodziny Dzidzi, (drugiej córki Zenka i Naty) i trzeciej Laluni, tej, która jako malutka dziewczynka po przewróceniu się, „lekko tylko otarła kolano, że nawet krew nie leciała” i dostała tężca. Umarła, a jej mały grobek jest na cmentarzu w Skępem niedaleko grobu dziadka i babci. Czesław po ślubie z Ziutką, wyprowadził się do Lipna. Został architektem powiatowym. Budował szkołę w Skępem i wszystkie Szkoły Tysiąclecia w powiecie. Działał w Stronnictwie Demokratycznym. Do mojego taty, gdy rozmawiali o polityce a on wujowi stawiał zarzuty o współpracę mówił: - „Ty czekasz na Andersa na białym koniu. A on już nic nam nie może pomóc. Oni wszyscy w Jałcie się dogadali i ułożyli naszą historię na wiele lat naprzód, aż do następnej wojny. Nie wiem, co by tu zrobić, aby coś się zmieniło? Trzeba Tosiek, tak robić, żeby oni wszystkiego do końca nie popsuli. Niech dzieciaki rosną, niech się uczą, może oni znajdą jakąś drogę. Te karabiny zakopane w Bobrownikach czy gdzieś, niech tam sobie leżą. Mało nas natłukli? I co? ... To nie ta droga.”

Pamiętam, na kilku pochodach pierwszomajowych stał na trybunie na tarasie przed kinem. Stał na tej trybunie w drugim albo nawet trzecim rzędzie, bo wybierany od wojny przez parę kadencji z rzędu prezes SD, miał słabsze łokcie od tych działaczy z PZPR- matczynej partii.
Szliśmy w pochodzie całą szkołą. Nieśliśmy biało czerwone szturmówki i jakichś brodatych, łysych facetów. Do dzisiaj pamiętam ich twarze wiszące u fryzjera. Dopiero znacznie później, (gdy przed strzyżeniem, przestali mi podkładać pod tyłek deskę na oparcia fotela), dowiedziałem się, że nie są to przykłady strzyżenia, jakie można sobie wybrać w tym zakładzie. W myśli zawsze modliłem się, żeby nie ostrzygli mnie tak, jak tego, co nie miał wcale włosów. On wisiał koło tamtego, co był jeszcze przed strzyżeniem. Chodziło mi o premiera Cyrankiewicza. Ten kudłaty to Marks a przy nim wisieli jeszcze Engels i Lenin. Była to trójca wybawiająca świat przed okrutnym systemem kapitalistycznym. Był tam jeden wolny gwóźdź. Wisiał na nim facet, który coś wypaczył. Nazywał się Stalin i go zdjęli. Ten najbardziej łysy, miał najstarszą - tak jak trójca ramkę, więc musiał być nie zdejmowalny. Obok wisiał mniej łysy w nowszej ramce. Nieraz mówił w takiej nie nastawialnej skrzynce wiszącej na ścianie nad drzwiami, nazywanej „głośnikiem” (szczekaczką), że „temi ręcami i temi palcyma”. Był to I sekretarz PZPR, towarzysz Wiesław Gomułka. Przed nim na tym gwoździu (ja tego nie widziałem) wisiał facet o polsko brzmiącym nazwisku „Bier’j’ut” . Ten najbardziej łysy, gdy powiedział, że wiele rzeczy drożeje, ale lokomotywy potanieją, ja prawie kończyłem szkołę podstawową.
To były spostrzeżenia z zakładu fryzjerskiego na ulicy Mickiewicza gdzie przed 1 Majem strzygłem głowę. Wszyscy musieli być obstrzyżeni a białe tenisówki kazali nam porysować kredą, by biel była jeszcze bielsza. Dobrze, że nie pomyśleli, aby szturmówki „zaczerwieniać” ludzka krwią – to dopiero przecież miało nastąpić później.

Szliśmy pochodem w kredowanych tenisówkach, niosąc tych łysych obok czerwonych i biało-czerwonych szturmówek, rękoma machaliśmy w stronę trybuny. Na niej z tyłu, prawie niewidoczny, stał wuj Czesiek. Widzę, jakby to było dziś ten napis nad jego głową - KINO OJCZYZNA.
Tak nazywało się po wojnie kino w Lipnie. Kino, do którego faszyści zaprosili w pierwszych dniach wojny najwybitniejszych jego obywateli, i wywieźli do obozów. Większość z nich nie wróciła do domów a ci, co powrócili nie chcieli wejść na tę trybunę. Ci nieliczni, co zdecydowali się na niej stanąć i cokolwiek zrobić, nigdy nie zostali dopuszczeni do pierwszego rzędu.
Może ten napis na portalu kina w czasie pochodów pierwszomajowych powinien brzmieć:

To „kino” - nie Ojczyzna
a może?

To nie „kino” – to Ojczyzna!
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Dziadek Jacek » pt maja 28, 2021 10:10 pm

Uzupełnienie

W poprzednim rozdziale rozpędziłem się za mocno i opuściłem chyba kilkanaście lat. Trzeba, więc cofnąć się kawałek.
Po odwilży znormalniało trochę. Każdy miał nadzieje, że tak będzie i wszyscy o tym myśląc odetchnęli. W czasie tego odetchnięcia urodziłem się ja i wielu moich kuzynów i kuzynek. Jednak nim do tego doszło wcześniej musieli się wszyscy pożenić. Jak już wspominałem, Zenek z Natą ożenili się pierwsi bo już przed wojną. Mieli razem Dusię, Dzidzię i Lalunie. Następni, od razu po wojnie (nie mając dzieci) Czesław i Ziutka. Swoje obrączki pożyczyli Natali i Tośkowi, więc moi rodzice musieli być następni – jeszcze włosy mamie nie odrosły. Wspomniałem już o urodzeniu się mojej siostry Jagody i o tym, że starszy mój brat ma na imię Wojtek. Ja, Jacek urodziłem się, jako ich trzeci. Po nich była kolej na Wandę i Władka. Urodziła im się Grażyna, Oleńka i Andrzejek. Po nim Wanda umarła a Władek poślubił Irkę, z którą mieli jeszcze Pawełka. Następni wujostwo to Helena i Stachu. Dochowali się Elżuni, Dadka i Ani. Mieli z sobą chyba jeszcze jedną córeczkę – też zmarła. Następni, to Janek z Danką. Ich trzech synów to Piotrek, Paweł i Waldek. Teraz pora na najmłodszą Krysię i Tadeusza. Ich dzieci to Marek i Gosia. O Krysi i urodzonym rok przede mną Markiem można by też napisać osobną książkę. Podobnie jak w przypadku Zenka i Naty, ten temat zostawię komuś z bardziej subtelnym „piórem” niż moje. Została nam na koniec Lucyna. Poślubiła Ryśka, a ich dzieci to Wojtek i Kasia.
Na poniższy zdjęciu nie było wszystkich kuzynów.
W 58r. na wygonie w Józefkowie.png
W 58r. na wygonie w Józefkowie.png (101.6 KiB) Przejrzano 5898 razy
Po wyprowadzeniu się z Józefkowa do Lipna, rodzice z Jagodą zamieszkali w poniemieckich barakach na ulicy Włocławskiej. Potem przed urodzeniem Wojtka przeprowadzili się do mieszkania w domu pana Morawskiego, też na tej ulicy. Tam się urodziłem.
Z tym miejscem kojarzy mi się bardzo wiele wspomnień z najwcześniejszego dzieciństwa. Był to dom dwupiętrowy, z czerwonej cegły. Stał przy samej ulicy, prowadzącej do Włocławka.
Mama, Jagoda, Wojtek, i Tata przed domem Morawskiego.png
Mama, Jagoda, Wojtek, i Tata przed domem Morawskiego.png (113.66 KiB) Przejrzano 5898 razy
Na jego zapleczu właściciel miał warsztaty, w których wytwarzał maszyny rolnicze. Był przed wojną uczniem - czeladnikiem u pana Paradowskiego, o którego córce pisałem, że lubiła wycinać postacie. Pan Paradowski zaś współpracował i kooperował z Cegielskim – tym z Poznania, jeszcze przed kryzysem lat dwudziestych. Tak więc, moje fascynacje techniką od najmłodszych lat, miały bardzo dobre podłoże. Najwcześniejsze obcowanie z nią jednak odbyło się w ogrodzie wuja Czesława (pobudował dom na Włocławskiej).
Pamiętam przy schodach wejściowych do domu od podwórza, pod wielkim włoskim orzechem, stała ławka a przy niej zielona beczka. Miała namalowaną białą gwiazdę, bo była to amerykańska beczka. Jej blaszana konstrukcja, inaczej jak w dzisiejszych beczkach, wzmocniona była usztywniającym jej rant kanciastym profilem w kształcie litery C. Na tym rancie dziadek Marcin uczył mnie prostować gwoździe, o kwadratowym przekroju, więc jeszcze po niemieckie. Dokładnie pamiętam, że opanowałem to prostowanie, bo dziadek używając tych gwoździ zbijał klatki dla królików. Te poprostowane przez nas gwoździe wiele lat wykorzystywane były do naprawy klatek i leżały w garnku, w jednej z nich. Nie było by to wcale dziwne, gdyby nie fakt, że dziadek potem wyjechał na Śląsk do Józika i tam zmarł a ja wtedy nie miałem jeszcze dwóch lat. Najwidoczniej potłuczone palce utrwaliły tak mocno ten fakt w mej pamięci.

Wyprowadziliśmy się stamtąd, gdy miałem sześć lat, przez które w pamięci nagromadziłem wydarzenia moim zdaniem warte opisania.
W kuźni na podwórku, kuto najróżniejsze wyroby od zawiasów po pługi. Obok kołodziej robił drewniane koła do wozów. Był też stelmach robiący wozy. Budowano wialnie do oddzielania ziarna od plew, a nawet wielkie jak kombajny, maszyny do młócenia zboża. Zakładanie żelaznej obręczy na drewniane koło, tak by się ono nie rozpadło podczas jazdy pod obciążeniem, z powodu ciasnoty warsztatów, odbywało się na podwórzu. Ta rozgrzana do czerwoności obręcz, przynoszona w szczypcach z kuźni, nabijana była na drewnianą konstrukcję koła. Potem szybko wsadzana do wielkiego blaszanego zbiornika z wodą, który w wolnych chwilach służył mi za akwen do puszczania łódek z kory. Najważniejszym jednak wydarzeniem na podwórku, tak jak wodowanie statku, było otwarcie otworu spustowego w piecu odlewniczym. Tak, na końcu podwórza, za rzędem warsztatów stał dla mnie wtedy niesamowitej wielkości piec do topienia żeliwa. Był metalowy, ale wnętrze musiało być wyłożony cegłą szamotową. Obok pieca leżała ogromna sterta żeliwa, które tłuczono wielkimi młotami i wsypywano do środka na przemian z węglem, aż wypełniono piec po otwór na górze, stanowiący wsyp a zarazem komin. Z niego po podpaleniu walił pod niebo czarny dym a potem czerwono żółty ogień. Nie pamiętam jak to długo paliło się, ale na pewno do momentu wybicia glinianego korka w dolnej części pieca. Wtedy to wszyscy biegali wokół i z daleka było widać, że to już. Z daleka, bo nawet starsze dzieciaki (a na podwórku było nas kilkanaścioro) nie były dopuszczane w pobliże. Otworem popłynęło roztopione żeliwo. Popłynęło rowkami do form wyciśniętych w specjalnej ziemi. Modele do wyciskania zrobione z drewna wisiały na ścianach warsztatu. Z zachwytem przyglądałem się im. Miały kształty ogromnych jaki mniejszych rozmiarów kół zębatych, jakiś ram do sieczkarni o fikuśnych kształtach, wyglądających jak rzeźby. Niektóre były chyba jeszcze z przed wojny.
Przy piecu przygotowywane były formy największych elementów, po wypełnieniu, których kierowano strumyk ciekłego żeliwa do dalszych , mniejszych. Gdy już wszystkie formy były zalane, pracownicy kierowali strumyk do form przygotowywanych przez starsze dzieciaki – a właściwie młodzież. Były to różnego rodzaju krążki, które później służyły do gry w „szajbę”. (To taka gra, polegająca na rzucaniu krążkami jak we francuskiej grze „w bule”). Wszyscy na podwórku wtedy w to grali. Na żwirowej alejce wiodącej przez sad do usytuowanej za nim ubikacji. W tym domu tylko właściciel miał łazienkę.

Lipno, miało wtedy pełno takich podwórek. W jednym z nich był magiel jeszcze drewniany i na dodatek ręczny. W tym samym podwórku mąż pani od tego magla miał stolarnię. Taką prawdziwą – jeszcze przedwojenną, jeszcze bez elektrycznych narzędzi. Nawet nie mieli „krajzegi”. Było tam pełno długich, dziś już niespotykanych hebli (strugów) z ostrzami o najróżniejszych kształtach. Dłuta o różnych szerokościach wisiały nad drewnianym stołem stolarskim Po drugiej stronie brukowanej jeszcze wtedy ulicy Mickiewicza, prawie w centrum miasta, trzeba było uważać, bo z bramy wypływała struga białej, mydlinami zabarwionej wody, i płynęła przy krawężniku do studzienki kanalizacyjnej. W tej bramie mieszkała praczka. W ich podwórku nie było kanalizacji i wodę wylewała do rowka, którym przez bramę płynęła na ulicę. Trochę dalej, w podwórzu przed fryzjerem był „Zakład upinania firan”. Zakład (do dziś śmieję się z nazwy), to były cztery długie deski z ponabijanymi gwoździami oparte o szopkę na podwórku. Na nie rozciągało się mokre jeszcze po praniu firany, usztywnione krochmalem. Firany robione ręcznie na szydełkach przez większość ówczesnych kobiet. My u Morawskiego mieliśmy dobudowaną oficynę, w której była pralnia. Tam nauczyłem się na żywym przykładzie, że porażonego prądem nie wolno dotykać zanim się go od niego nie odłączy. Była to sąsiadka. Stała przy drzwiach pralni. Miała otwartą buzię. Chciała mi coś powiedzieć, ale nie mogła. Wyglądała jak na kreskówkach Walta Disneya – w oczach iskry, a na głowie sterczące włosy. Chciałem podejść i złapać ją za rękę. Spytać, co chce, ale usłyszałem takie NIE z ust mojego ojca, jakiego chyba już do końca życia od niego nie usłyszałem. Zamurowało mnie i tylko mogłem patrzeć jak tata jakimś kijem wypchnął wtyczkę pralki z gniazdka. Potem położyli sąsiadkę bladą na żwirowej alejce i nawet bez większych problemów ocucili. Zapamiętałem to ojcowskie NIE do dzisiaj, może dla tego że nigdy go nie nadużywał. Dziwnym trafem brak zainteresowania, jaki wykazałem na przecież ciekawe zjawisko naprawiania motocykla, uratował sąsiadce życie.
Antek z Iżem.png
Antek z Iżem.png (129.56 KiB) Przejrzano 5898 razy
Zawsze bardzo lubiłem patrzeć jak ojciec grzebał przy swoim motocyklu. Mniej poważne naprawy wykonywał w marynarce, do poważniejszych zawsze ją zdejmował i wieszał na płocie podwijając rękawy w białej lnianej koszuli. Nie był to zwykły motocykl. Były wtedy takie dwa w całym powiecie. Gdy ojciec jechał, to charakterystyczny jego niski, nie warkot, lecz turkot, było słychać z daleka, a złodzieje, (takie żarty chodziły po okolicy), zastanawiali się czy to jedzie milicja, czy Antek Olszewski. Był to nowiutki, czarny „Iż”. Jak wspominałem, urodziłem się w momencie odwilży, a motocykl pojawił się u nas też z tego powodu, ale troszeczkę przede mną.

Było to wtedy, gdy u fryzjera zdjęli „modela”, co coś wypaczył. Ojciec mógł pojechać do tamtego kawałka Polski, o którym wszyscy mówili, że został za Bugiem. Pojechał do Prokopowicz. Nie było już babci a Józik od paru lat bawił na Syberii. Z tym bawieniem to nie żarty. Z początku nie było mu najlepiej, ale później to nawet potrafił się urządzić jak w kiepsko opłacanej robocie. Miał do tego smykałkę, a na dodatek solidną posturę. Nim go zesłali, potrafił na strych po drabinie wnosić podwójne worki zboża. Worki tkano w domach z narzuconym z góry przeznaczeniem. Inny był do zboża a inny do suszonych grochowin. Podobno tak jak „Znachor” podnosił kamień młyński(?). Ta krzepa, mocna głowa i trochę sprytu ulżyły mu w „niewygodach” zesłania. Z jego ust nie usłyszało się opowieści w stylu „Archipelagu gułag” Sołżenicyna. Wolał przechwalać się swoją zaradnością. Jest typem nieugiętego twardziela. Pamiętam na weselach czy jakichkolwiek nakrapianych przyjęciach, zawsze wszystkich poupijał, a potem chodził i marudził, że nie ma z kim pić. Na zesłaniu zaskarbił sobie „zaufanie” u dozorców i respekt u współwięźniów. Pracował w jakiejś odkrywkowej kopalni, gdzie z ogromnej dziury w ziemi, wielkimi ciężarówkami wywozili urobek na powierzchnię. On, jako zaradny więzień, załatwił sobie fuchę u brygadzisty, który był od liczenia wyjeżdżających z urobkiem ciężarówek. Brygadzista objaśnił wujowi, że każdy kierowca (też więzień), wjeżdżający do "dziury" pod koparkę powinien dać się zarejestrować. Samym kierowcom na tym zależało by ich nie przegapiać, bo za niewykonanie normy, obcinano im więzienną wypłatę a przekroczenie normy było nagradzane. Za wszystko więźniowie musieli zapłacić. Za zapisanie, musieli wrzucić do wyłożonej czapki ileś kopiejek. Jeśli dwa zapisania za jeden kurs, stawka wielokrotniała. Mogli wtedy dołożyć kilometrów przy wykonywaniu usług dla okolicznej ludności. Brygadzista mówił, że gdyby kierownik pojawił się, to czapkę trzeba schować. Któregoś dnia, brygadzisty nie było i trafił się kierownik. Obejrzał zeszyt i poprosił o czapkę. Wyłożył ją na miejsce i powiedział, że jak potrzebujesz trochę grosza to wszyscy podzielą się z tobą swoimi nadwyżkami. Tak też było. Kierowcy, mimo, że już przy stawaniu w kolejkę pod koparkę, oddali swą dolę, bez problemu przy wyjeżdżaniu wrzucali jeszcze raz. W taki oto sposób, dzięki mojemu wujowi wykonywano dla chwały Związku Radzieckiego i towarzysza Stalina po kilkaset procent normy. Tak było we wszystkich dziedzinach gospodarki w całym kraju i w podbitych (czytaj „bratnich”) krajach. By prześcignąć Amerykę urzędnicy na papierze, nie robotnicy przy maszynach wykonywali i w kilkuset procentach przekraczali normy produkcyjne.
Podobne nonsensy ujawniły się w momencie kupna motocykla. Można go było kupić oficjalnie jedynie po okazaniu zaświadczenia, że oddało się do państwowego skupu artykuły rolne na równorzędną wartość. Tata za pieniądze dziadka, (bo motocykl był prezentem od całej rodziny), wykupił jajka z okolicznych wsi. Kilkanaście tysięcy jajek.
Wtedy też zdecydowali o wyjeździe do Polski.
I przyjechali.

W Polsce też jednak sprawiedliwość społeczna zaczęła kierować życiem obywateli. Kupno butów, zegarka lub czegokolwiek wiązano z okazywaniem uległości wobec naszego kochanego państwa. Buntujący się człowiek nie trafiał zawsze do więzienia. W niezbyt groźnych przypadkach starano się biedaka wychować. Chodził w starych rozwalających się butach, zegarka nigdy nie kupił. Ojciec nie zdjął flagi po 1 maja i bardzo długo nie mogli znaleźć kwitu na przydziałowy węgiel. Największym nonsensem były sklepy komercyjne, w których aby być obsłużonym należało okazać się zaświadczeniem o uległości (miało czerwony kolor i dostawało się za przynależność do partii) i sklepy, w których sprzedawano za dolary, czyli za najbardziej znienawidzony przez komunizm, środek płatniczy (bo był przez pewien czas nawet zakaz posiadania). W PEWEX’ie można było kupić wszystko. To było trochę później, więc powróćmy na lipnowskie podwórko.

Tam zakazano Morawskiemu skupować stare garnki i połamane fajerki oraz odlewać żeliwo. Otworzono skup złomu, którego kierownikiem na pewno był człowiek „oddany” sprawie, mający pod „kontrolą”, by ludzie nie przynosili na złom "majątku wspólnego", czyli mienia państwowego. Tak więc, zamykano warsztaty i dostawiano w urzędzie następne biurko, aby miał gdzie siedzieć pan rozdzielający wśród potrzebujących stal z Nowej Huty. W bardzo szybkim tempie ją wybudowano, tylko jakoś nikt nie zauważył, że w pobliżu nie ma ani rudy żelaza, ani węgla. To jeden z tych, co wisiał na wolnym gwoździu u fryzjera, wymyślił, że dobrze zrobi dla mieszczaństwa Krakowa napływ robotniczej krwi. Nie długo potem, trzeba było dostawiać następne biurka, by miał gdzie siedzieć urzędnik przydzielający węgiel, cement a nawet sznurek do snopowiązałek, sprowadzany z jakiegoś bratniego państwa w zamian za nasze statki lub czołgi. Maszyny do szycia też były szybkostrzelne, bo robiono je na tych samych maszynach, co „kałasznikowy”. Stałem z mamą dwie doby pod sklepem by kupić jedną. Przy okazji udało nam się „zdobyć” w sąsiednim sklepie cztery kuchenne taborety.
Gospodarka, ta „ludzka” nie ludowa, zeszła ze strachu przed domiarami (to taka zachęta podatkowa) do podziemia. Ojciec bez zarejestrowania szył znajomym, praczka prała po cichu. Po cichu stolarz prowadził swój warsztat, a jego żona maglowała wszystkim jak dawniej. Najbardziej zyskownym interesem był handel dolarami i tym wszystkim, czym państwo chciało „wychować” obywateli. Zaczęto „rozdawać” mieszkania. Nawet maszyna szyfrująca „Enigma” nie potrafiłaby dojść, według jakiego klucza. Źródłem wiadomości stała się rozgłośnia radiowa „Wolna Europa”.
W takich czasach tata zdecydował się budować dom. Nasz nowy dom. Pamiętam jak mówił „szkoda, że tego nie zobaczy twój dziadek” .
Ostatnio zmieniony pn maja 31, 2021 7:16 am przez Dziadek Jacek, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Dziadek Jacek » sob maja 29, 2021 9:17 pm

Nasz nowy dom (czyli ostatni podmuch średniowiecza w XX wieku)

W budowie tego domu, można powiedzieć, że tylko uczestniczyłem duchowo. Następne dwa budowałem własnymi rękoma. Jednak w pamięci najbardziej wryła się budowa właśnie pierwszego, tego, w dzieciństwie, do którego nawet cegły tata sam zrobił i wypalił.
Zrobił cegły? Podobnie zdziwili się w urzędzie podatkowym i na milicji, gdzie musiał się spowiadać skąd wziął czterdzieści dwa tysiące cegieł i to takiej przedwojennej jakości. Nawet jeździł z panami prowadzącymi śledztwo na pole, z którego brał glinę. Nie potrafili sobie tego wyobrazić, bo w tym miejscu było już wyrównane i rosły buraki cukrowe.
Dwa lata wcześniej, po wykopkach buraków, (buraki bardzo lubią tłustą ziemie), tata ze swymi znajomymi wykopał ogromną dziurę. To wszystko odbyło się na polu panów Czerwińskich. Dwóch braci, którego ojca - już o nim wspominałem - Niemcy zamęczyli w Stutthofie. Trafił tam, niedługo po polskich Gdańszczanach, obrońcach Westerplatte, i Poczty Polskiej z lipnowskiego kina, by posłem na sejm nie wiem czy ostatniej kadencji. W tym czasie nie było pobudowanego krematorium, więc pochowano go na cmentarzu na terenie lotniska na gdańskiej Zaspie. Tam chowano zamordowanych więźniów, gdy jeszcze nie zdążono pobudować obozu, a więźniów przetrzymywano w portowych magazynach w Gdańsku w Nowym Porcie.
Cmentarz na Zaspie w Gdańsku.jpg
Cmentarz na Zaspie w Gdańsku.jpg (47.58 KiB) Przejrzano 5428 razy
Na krzyżach tego cmentarza jest sporo nazwisk z Lipna, Rypina i całej Ziemi Dobrzyńskiej.
Znowu powróciłem do wszechobecnego Stutthofu. W naszej rodzinie wszystkie wątki są z nim związane, chociażby tym, że coś działo się przed, lub po obozie. To działo się na pewno długo „po”, bo miałem wtedy sześć lat.
Jak wspomniałem, dziura za sadem Czerwińskich była ogromna. Potrafił w nią wjechać i schować się „nawet” koń z wozem. Pamięć małego dziecka wszystko wyolbrzymia, ale ta dziura musiała być naprawdę wielka, jeśli z niej wydobyto tyle gliny ile potrzeba na pobudowanie trzech jednorodzinnych domów. Glina przez zimę leżała na mrozie, żeby przemarzła. Dzięki czemu stała się bardziej plastyczna. W tym czasie zwozili opał, setki metrów sześciennych drewna, bo węgiel rozdawał jeden z tych, co dla niego trzeba było w urzędzie dostawić następne biurko. Wczesną wiosną, od razu po Wielkanocy, wyciągnęli na pole maszynę, którą razem zbudowali. Napędzana była silnikiem spalinowym takim jak do młocarni. (Ojciec z Czerwińskimi oddał ją znajomemu do Glewa n. Wisłą. Widziałem ją tam wiele lat później obok wielkiej jak lokomotywa maszyny parowej.) Wyglądała i podobnie działała jak ogromna maszynka do mielenia mięsa. Łopatami wrzucało się do niej glinę i dopuszczało wodę ze stojącej wyżej na drewnianym podwyższeniu beczki. Ilość dodawanej wody musiała być określana w trakcie urabiania i była bardzo trudna do ustalenia. Maszyna wewnątrz miała spiralnie zamocowany do osi ślimak, który mieszał glinę i przesuwał ją do przodu w kierunku ustnika, przez który, wychodziła uformowana jak bardzo gruby makaron, o prostokątnym przekroju. Jego wysokość była szerokością cegły a szerokość, jej długością. Za ustnikiem, na dość długim stole odbywało się cięcie wychodzącego makaronu na pojedyncze cegły. Cięło się ten makaron ramką na zawiasie z naciągniętymi czterema chyba drutami, a sposób cięcia przypominał cięcie na podobnym urządzeniu na plasterki gotowanego na twardo jajka. Druty na początku bardzo często pękały, bo w glinie były kamienie, ale potem dokonstruowano sito, które je wyłapywało. Te zrobione cegły układano na ziemi by przeschły, a później w okrywane przed deszczem stosy.

Pamiętam zawody, które odbyły się jednego dnia między obsługującymi maszynę – a było ich kilka osób, a panem Koszczką.
Był to potężny mężczyzna o dłoniach podwójnej wielkości. Wszystko u niego było podwójnej wielkości. Jako dzieci bardzo lubiliśmy śmiać się z niego, gdy w upalne dni nalewał jedno wiaderko wody do stojącej w jego ogródku wanny. Wchodził do niej i potrafił ją tak wypełnić swoim podwójnym ciałem, że woda wylewała się wierzchem. Powróćmy jednak do zawodów. Ten pan był fachowcem, z którym prowadzono w sprawie wyrobu cegieł, jak to się dziś mówi, konsultacje. Chyba przed wojną robił cegłę.
Założyli się, kto zrobi więcej cegieł, czy cała ekipa obsługująca maszynę, czy on sam ręcznie, w drewnianej formie, tak jak w średniowieczu, gdy budowano lipnowski kościół . Przyglądałem się jak układał na wyrównanej ziemi drewnianą ramkę i nabraniem jednej ręki zapełniał po brzegi gliną. Potem umoczoną w wodzie ręką wygładzał wzdłuż powierzchnię cegły, tak, że zostawały na niej odciśnięte rowki po palcach, takie same jak na cegłach naszego kościoła , czy widziane później w Malborku lub w innych Krzyżackich zamkach. Piszę o tym w momencie opisywania zawodów w ręcznym produkowaniu cegieł, gdyż przy tej okazji zapamiętałem ile trudu potrzeba na wykonanie w taki sposób tej małej kupki cegieł, których ludzie zrobili setki milionów, aby zbudować wszystkie kościoły i zamki. Pamiętam, mimo, że nie wiem czy zajęło to cały dzień, pan Koszczka wykonał ręcznie dwieście pięćdziesiąt cegieł. Na tyle chyba ustalono koniec zawodów. Był lepszy niż ekipa z maszyną - przeliczając na jednego pracującego. Nie brano jednak pod uwagę czasu, jaki potrzebował na wyrobienie nogami w drewnianym odgrodzeniu potrzebnej gliny.
Po paru dniach maszynę „wyczuto”, jak to fachowcy mówią i poukładane w przewiewnych stosach surowe cegły zaczęły coraz szybciej wypełniać wydeptane pole wokół maszyny i wykopanego dołu. Przebywałem tam całymi dniami. Pamiętam wszystkie etapy produkcji cegły, a nie pamiętam ludzi, którzy w niej uczestniczyli. Na pewno był tam mój tata, pan Koszczka i wujek Janek (Nynaś), bracia Czerwińscy no i ja. Potrafiłem unieść w dwu rękach dwie cegły, jeśli były już wysuszone, więc pomagałem przekładać na inne pryzmy by prędzej wysychały. W całym procesie produkcji cegły, suszenie było bardzo ważne, a można je było przyśpieszyć przez wielokrotne przekładanie, do momentu aż stłuczona cegła w całym swym przekroju była sucha. Ręczny wyrób cegły pamięta na pewno czasy starożytnego Egiptu i zmienił się do dzisiaj jedynie przez jej wielkość i proporcje wymiarów. Można taką produkcję na potrzeby własne, zaobserwować do dzisiaj w Rumunii lub Bułgarii. Widziałem jak do gliny dosypywano sieczkę ze słomy lub trociny by trochę ulżyć nie tylko jej ciężarowi, ale sobie, zmniejszając ilość potrzebnej do jej wyrobu gliny. Tych cegieł tam nikt nie wypalał, bo po cóż podrażać jej koszty. Z takich surowych cegieł także pobudowane były w Lipnie dwupiętrowe dawne koszary pamiętające czasy zaborów. W moim dzieciństwie budowanie z niewypalonej cegły było przeżytkiem, a ponadto objawem biedy. Nawet nie myślano żeby tej naszej cegły nie wypalić.

Gdy odpowiednia ilość już była sucha, nie przerywając jej dalszej produkcji, wzięto się do wypalania. Wspomniałem, że ręczny jej wyrób gdzieś można jeszcze w Europie zobaczyć, ale jej wypalania, w identyczny jak w średniowieczu sposób na pewno nigdzie już nie zaobserwujemy. Odbyło się to bez pieca, jakie są w cegielniach, a nawet bez komina. Podobną metodę teraz już jako dorosły, widziałem w telewizji. Było to w Chińskiej Republice Ludowej. Tego zdania nie napisałem wcale by podkreślić jak bardzo „ludowa” demokracja utrwala przyzwyczajenia swojego ludu do metod pracy, tylko po to, by wskazać miejsce gdzie coś takiego jeszcze można na świecie zobaczyć.
Nasze wypalanie odbyło się czterdzieści parę lat temu i trąci średniowieczem. Tak jak Mickiewicz napisał ostatni „zajazd” na Litwie tak i ja opiszę chyba ostatnie średniowieczne wypalanie cegły w nowożytnej Europie. Ja wcale nie chcę się z Mickiewiczem porównywać, bo i nazwisko nie takie a temat już na pewno bardziej przyziemny. Tak mi się jakoś skojarzyło, że biorących udział w tym wypalaniu zostało niewielu. Nie ma już taty, pana Koszczki, Wuja Janka, pana Mietka Czerwińskiego, na którego polu to się odbyło. Został tylko jego brat, pan Andrzej i ja. On to na pewno swoim synom opowiedział. Ja ponadto opisze, by został po tym trochę trwalszy ślad. Przecież to również jest kawałek historii, gdyż wypalanie cegły w okolicy Lipna pozostawiło wiele już teraz wypełnionych wodą dziur w ziemi nie zostawiając śladów cegielni.
Jak wspomniałem była to metoda prosto ze średniowiecza, bez komina i bez pieca. Jako piec wykorzystano dół po wykopanej glinie – ten ogromny. (W Chinach odbywa się to na powierzchni ziemi.) Przez parę dni znoszono do niego cegły na drewnianych, założonych na plecy nosidłach, też „podpatrzonych” w średniowieczu. Te usztaplowane bliżej dołu, rzucano z góry do rąk osobie, która je w dole układała. Ułożenie cegieł było najważniejsze. Układano w jodełkę na boku, z małymi przerwami między sobą w taki sposób by na samym dole dołu powstały ażurowo zasklepione od góry korytarze będące paleniskami tak zbudowanego pieca. Ja mogłem w nie wejść lekko tylko się garbiąc. Dorośli – na czworaka. Byłem tam z ojcem by popatrzeć na konstrukcję całej budowli. W tych paleniskach przez wolne, kwadratowe pustki między ułożonymi cegłami było widać niebo. Wypełniony był dół do połowy swej szerokości a może nawet więcej. Warstwa po warstwie, na przemian aż pod wierzch. Resztę dołu przeznaczone było do poruszania się podczas dokładania do ognia i na zgromadzenie w pobliżu opału. A tego opału trzeba było na prawdę dużo, aby palić chyba w sześciu tak ogromnych paleniskach o pięciometrowej długości. Przez siedem dni i siedem nocy, mężczyźni wrzucali metrowe, nieporąbane brzozowe kloce. Te cieńsze, z gałęzi, spalały się nim doleciały do końca paleniska. Najpierw nie chciało się palić, bo cegły były zimne i nie całkiem wysuszone. W paleniskach nawet na cegłach zaczęła skraplać się woda, a dym zasnuwał dno dołu i nie można było tam wytrzymać. Po jakimś dopiero czasie, bezkominowy piec zaczął pracować normalnie – dostał „cugu” jak to określają fachowcy. Nad powierzchnią pieca pojawił się biały, brzozowy dym a gdy cegły zaczęły schnąć, z pojedynczych otworów zaczął wydobywać się ogień sięgający prawie do pasa chodzących po piecu ludzi. Wiem, że na pewno między tymi, jak z silnika rakiety ogniami chodził mój tata i pan Koszczka. Zaglądali do otworów a nawet wiaderkami nasypywali do nich miał węglowy, który udało się kupić lub socjalistycznie wykombinować. Ja też chciałem tam zajrzeć, bo mówili, że jest tam jak w piekle. Nie pozwolono mi tam chodzić, bo miałem za „małe” stopy i mogłem wpaść. Pozwolili jedynie popatrzeć w palenisko. Tam też było jak, w piekle, a oni bez przerwy wrzucali te wielkie kloce brzozowe. Wewnątrz, cegły zrobiły się przezroczyste jak brudne, żółte szkło. Na górze, gdy widzieli podobny efekt palenia, przykrywali wylot otworu cegłą i uszczelniali go darnią przysypując jeszcze ziemią. W ten sposób kierowali ogień kanałami z miejsc już rozgrzanych do tych, w których jeszcze trzeba było rozgrzewać. Ziemia dokoła zaczynała drżeć jakby szosą od Włocławka jechały czołgi. (Bardzo często w tamtych czasach ulicą Włocławską i dalej przez miasto jeździły czołgi – również i radzieckie) Oni walili to drewno do nienasyconych palenisk. Dopiero po tygodniu palenia wszystkie otwory na górze były zasłonięte. Zaczęto zasypywać z góry piec warstwą ziemi a po dorzuceniu do pełnych już wtedy palenisk, zasłonięto ich otwory deskami. Nim zaczęły się palić zasypano je również, najpierw darnią a potem ziemią. Wtedy to, te jadące szosą czołgi „wjechały” na pole Czerwińskich. Ziemia trzęsła się nawet dość daleko od wypełnionego czterdziestoma tysiącami cegieł dołu. Mimo, że było to przed południem, został chyba tylko wuj Nynaś i ja, a reszta poszła do domów spać po siedmiu dniach „wziętych” ze średniowiecza. Chodziliśmy z wujem, (ja z ogromnym strachem) po gorącej warstwie ziemi nad piecem i zasypywaliśmy miejsca skąd próbował wydobywać się dym. Ziemia cały czas drżała. Po paru dniach jednak drgania ustały i dym też już przestał się wydostawać.
Nie czekali długo z wyjmowaniem cegieł, ale na pewno nie opróżniali tego pieca tak szybko jak w Stutthofie. Ja też wynosiłem z dołu jeszcze ciepłe, piękne czerwone cegły. Te z samego dołu przy paleniskach były przetopione jak czarne szkło, jak żużel. Ten cykl powtórzyli tego lata jeszcze dwa razy. W sumie wypalili naszej czterdzieści dwa, a Czerwińskich osiemdziesiąt parę tysięcy cegieł. Nam starczyło na zbudowanie domu, a im na garaże i dużą stodołę.

Na budowie też wszystko było wykonywane ręcznie. Wkopanie fundamentów i piwnic. Ich zabetonowanie betonem wyrobionym ręcznie bez betoniarki na przerzuty . Dopiero wypełniało się nim fundamenty i stropy.
Zaprawę do murowania robiło się tak jak teraz, lecz trzeba było sobie samemu lasować - gasić wapno. Odbywało się to w specjalnie wykopanym na budowie dole, do którego wsypywano kupioną na składzie wypaloną skałę wapienną. Po zetknięciu z wodą zachodziła w niej reakcja chemiczna i po jakimś czasie powstawała tłusta i gęsta masa będąca podstawowym składnikiem zaprawy do murowania i tynkowania.
Na budowie nie było dźwigu ani wciągarki elektrycznej, jedynie linka zawieszona na krążku wystawionym na jakiejś belce, którą wciągano wiadro z zaprawą. Stropy zalewano betonem podawanym łopatą na rusztowanie, z którego następna osoba przerzucała wyżej.
W ciągu jednego roku pobudowano i wykończono jednopiętrowy, pod całością podpiwniczony dom. Miał cztery pokoje, kuchnie, łazienkę, dwa przedpokoje, klatkę schodową i duży strych. Centralne ogrzewanie z węglowym piecem w piwnicy. Przeprowadziliśmy się do tego nowego domu przy ulicy Sierakowskiego na same Święta Bożego Narodzenia.
„Szkoda, że dziadek tego nie widział.”
Ostatnio zmieniony czw cze 10, 2021 10:02 pm przez Dziadek Jacek, łącznie zmieniany 2 razy.
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Dziadek Jacek » ndz maja 30, 2021 9:51 pm

Dom z widokiem na „Herchów”


H(kh)erchowem w Lipnie nazywano miejsce po cmentarzu - Żydowskim „kirkucie” na ul. Sierakowskiego, przy pozostałościach, którego pobudowaliśmy nasz dom. (Wg Wikipedii wyrażenie „ein jüdischer Kirchhof" było i jest używane w języku niemieckim. Spolszczone dało lipnowskie brzmienie „herchów”.) Działka, na której pobudowaliśmy dom była u wylotu skanalizowanego strumyka płynącego metrowej średnicy rurą z łąk na zapleczu działki na ul. Włocławskiej. Zanim zabezpieczyli solidną kratą wejścia do tego kanału zdążyliśmy z kolegami zrobić kilka wypraw i odkryliśmy jego drugi wylot. Pewnie zbiegło się to z oglądanym filmem „Kanał”. Losy powstańców warszawskich były nam znane i bez tego filmu. Nawet kolega z naszej ulicy był synem jednego z nich - znajomego moich rodziców – pana Kolankiewicza. Chyba dosyć szybko wyprowadzili się oni do Warszawy.
Strumyk od wylotu z tego kanału płynął dość głębokim zagłębieniem, wąwozem przez ogród p. Zalewskiego z dwoma ogromnymi orzechami i przez niżej leżące łąki do rzeki Mień. Ten dla nas wtedy głęboki jar, nad którym Niemcy pobudowali osiedle - baraki dla swych pracowników, dolegał do „herchowia”. Z drugiej strony cmentarz ograniczony był płotem od zakładu weterynaryjnego. Trzecia granica była na krawędzi zbocza opadającego dość stromo w kierunku łąk. Naturalną, czwartą granicą była ulica Sierakowskiego, przy której rósł kilkusetletni kasztan, zapewne pamiętający założenie przez żydowską gminę kirkutu. Tu w tamtym czasie (początek XIX w.) był koniec Lipna.

Cmentarz dotrwał do II W. Św., do czasu, gdy Niemcy wywieźli lipnowskich Żydów do getta a potem do obozów. Nie znam szczegółów a nawet pobieżnej historii o tych czasach. Za moich czasów nie było ogrodzenia (nie wiem czy przed wojną było?), ani grobów. Niemcy z nagrobków zrobili krawężniki na ul. Wspólnej i Sierakowskiego aż do rzeźni miejskiej. Teren za mojego dzieciństwa był wysypiskiem śmieci dla okolicznych mieszkańców i osób wracających, co tydzień furmankami z targu w mieście. Porośnięty był chaszczami. Nawet przez jakiś czas wypasałem tam kupionego przez tatę baranka. Ponoć okoliczni mieszkańcy znajdowali obrączki i inne złote rzeczy. Mnie się to nie zdarzyło, mimo, że prawie całe dzieciństwo tam spędziliśmy. Na wspomnianym wcześniej kasztanie o czterech ogromnych konarach przesiadywaliśmy całe dnie. Bawiliśmy się jakby na wysokich masztach żaglowców. Kilkanaście metrów nad ziemią, przy nawet lekkim wietrze, doznania ciągłego kołysania wspomagały marzeniom o podróżach przez dalekie oceany. To wtedy z kolegami zajmowaliśmy pierwsze miejsca w wypożyczaniu książek z biblioteki miejskiej. Przeczytaliśmy od „Robinsona” przez wszystkich „Tomków”, Centkiewiczów i Winetu po najwyższe półki działu przygodowo - podróżniczego. Najbardziej jednak pasowała do naszego towarzystwa książeczka „Chłopcy z placu broni”, bo herchów był takim naszym placem, który musieliśmy bronić przed chłopakami z innych osiedli. Wiele się zmieniło, gdy jeden z kolegów spadł z najwyższej rei (gałęzi) i jeszcze w szpitalu krzyczał „łapcie kasztany”. Spadał z konaru na konar, co wyłagodziło jego upadek, ale i tak doznał wstrząsu mózgu i długo powracał (a tak naprawdę nie powrócił) do zdrowia.

Nasz dom był w najniższym punkcie ulicy i często się zdarzało, że ulewne deszcze spływające z wyżej położonych miejsc nie mieściły się w studzience odprowadzającej deszczówkę do wspomnianego kanału. Woda przelewała się wierzchem i potrafiła zabrać ze sobą chodnik a nawet część ulicy. Zdarzyło się kiedyś, że po którejś znaczniejszej ulewie woda wymyła całą szerokość ulicy, nawet z przylegającym do domu, kawałkiem naszego ogródka. Nasz płot z jednym słupkiem wisiał w powietrzu. Nie można było normalnie przejść na drugą stronę wyrwy. Trwało to kilka dni. Któregoś dnia, gdy byłem w szkole, przyjechał buldożer na gąsienicach i zebrawszy warstwę ziemi z herchowia zepchnął ją w powstały wyłom. Trwało to do wieczora, że jeszcze zdążyłem to obserwować. Wszystkie śmieci zbierane tam latami zapełniły kłopotliwą dla miasta dziurę. Poprzednie wyrwy zasypywano ziemią przywożoną przez wywrotki z odległych miejsc i mimo wielokrotnie mniejszych rozmiarów, zasypanie dołu trwało wiele dni. O wielkości wyrwy może świadczyć fakt, że nie starczyło wierzchniej warstwy ziemi i użyto tej z głębokości żydowskich grobów odkrywając ich dość dużą ilość. Widziałem ludzkie szkielety owinięte w strzępach czarnego materiału, przepychane przez buldożer. Rozsypywały się pod naporem ziemi i pod nią znikały. Zbieraliśmy kłódki, których pełno się walało na świeżo zrównanej jasnej ziemi. Zrobiliśmy też w naszej stajence kolekcje czaszek. Jeden z kolegów zabrał jedną do domu i nie mając gdzie jej trzymać, położył pod łóżkiem. Jego mama sprzątając, wymiotła ją spod łóżka. Zrobiła się awantura i przy okazji wydało się o kolekcji zgromadzonej w naszej stajence. Rodzice zagonili nas do przeniesienia czaszek na teren herchowia. Tata wytłumaczył nam, że Żydzi wierzą, iż jeśli ich szczątki są rozrzucone i pomieszane, nie będą oni mogli być wskrzeszeni w dniu sądu ostatecznego. Wykopaliśmy spory dół na krawędzi od strony łąk i tam je zakopaliśmy razem z zebranymi szczątkami z całej zrównanej przez spychacz powierzchni.

Po niedługim czasie cały obszar pokryła roślinność i nic nie przypominało poprzedniego przeznaczenia tego miejsca. Powstał super plac do najróżniejszych zabaw. Graliśmy tam w piłkę, bo na ulicy ruch samochodowy już na to przestał pozwalać. Były też mniej ruchliwe gry jak gra w karty czy „w noża”. Polegała na wbijaniu w ziemię noża, używając do tego różnych części ciała. Opierało się jego czubek na palcu trzymanym na łokciu, brodzie, czole i stamtąd należało tak nim rzucić, by wbił się w ziemie. Często zdarzało się, że nóż nie wbijał się trafiając w kamień lub coś twardego. Mówiło się wtedy, ze trafił się „żydek” i grę zaczynał następny.
Strzelaliśmy na naszym placu z łuków, prawie profesjonalnych, nie ze sklepowych zabawek. Strzały były zrobione z selekcjonowanych z mozołem trzcin. Na bełtach miały przyklejone rozcięte na pół pióra a groty z 2,5 calowych gwoździ owiniętych razem z końcem trzciny cienkim drutem. Taka strzała potrafiła przebić dziką kaczkę na wylot, często nie zatrzymując się w niej. Chodziliśmy na polowania na łąki, bo w lesie baliśmy się leśniczych. Potrafiliśmy od czasu do czasu przynieść zająca.
Sprawność łuków można było sprawdzić strzelając w kilkoro w niebo. Strzały prawie znikały z powodu wysokości osiągniętego pułapu i po chwili widać je było pędzące w dół. Najsprawniejszy łuk i oczywiście strzelec czekał na swoją strzałę najdłużej. Nie było takiej satysfakcji podczas strzelania na odległość.
Najbardziej jednak podnoszącym adrenalinę było strzelanie do siebie nawzajem. Stawaliśmy w dość znacznej odległości naprzeciw i oddawaliśmy pojedyncze strzały w swoim kierunku. Odległość między nami była na tyle duża, że strzała pokonywała ją w kilka sekund, wystarczających by się odsunąć z jej kierunku. Zdarzyło się jednak, że kolega tego nie uczynił i strzała utkwiła w jego nodze tuż nad kolanem zatrzymując się w kości. Z zaciśniętymi zębami, mimo łez w oczach zachował się jak prawdziwy wojownik. Chyba od tego czasu dostał ksywkę Koczis (z filmu „Ostatni Mochikanin”). Nie pozwolił sobie jednak tej strzały wyjąć ani nawet odłamać jak na filmach o Indianach i szedł z metrową strzałą, majtającą się w rytm kroków do pogotowia ratunkowego, wzbudzając wielkie zainteresowanie wśród przechodniów. Lekarz złapał się za głowę i wytłumaczył nam, co by się stało, gdyby strzała wbiła się z taką siłą w kolano. Prawdopodobnie roztrzaskałaby rzepkę i pogruchotała staw a nasz bohater Koczis miałby i to chyba do końca życia, dodatkową ksywkę „kuternoga”.

Bardzo groźną zabawą było też miotanie z procy takiej, jaką Dawid powalił Goliata. Potrafiliśmy połową cegły cisnąć przez nasze boisko. Celności takimi ciężarami jednak nie dało rady uzyskać. W trakcie obrony naszego herchowia przed najeźdźcami efekt był zastraszający, zwłaszcza, gdy tych cegieł leciało jednocześnie kilka. Wystarczałoby odstraszyć „najeźdźców” wyposażonych nawet w tarcze.
Najskuteczniejszą jednak bronią były proce wykonane z wentyli rowerowych, wąskich klamerek do bielizny i z języka ze starego buta. Taka proca z pary poczwórnych wentyli była trudna do naciągnięcia, ale wyćwiczony strzelec przebijał rynnę strzelając nakrętką M8 kupowaną w sklepie metalowym na wagę. Potem dopiero, gdy byliśmy starsi widzieliśmy negatywny skutek naszych ćwiczeń w celowaniu. Podczas deszczu z wielu rynien w całym mieście woda ciurkała przebitymi przez nas otworami.
Potrafiliśmy tymi procami robić krwawe rzezie. Odbywało się to na zapleczu rzeźni miejskiej, na końcu ul. Sierakowskiego. Teraz po odpady z takich przedsiębiorstw przyjeżdżają firmy utylizacyjne. Wtedy gromadzono je w ogrodzonych betonowymi murkami basenach, stanowiących jadłodajnie dla okolicznych szczurów. Właśnie na te szczury robiliśmy polowania. Były to swoiste zawody, kto ustrzeli ich więcej. Brał w tym udział również mój pies Tumry, który zabite szczury przynosił nam pod nogi. Układaliśmy je w rzędzie jak na prawdziwych polowaniach układają swe ofiary myśliwi. Oprócz postrzelonych przez nas szczurów, Tumry potrafił zaczaić się przy pęknięciu murka, przez który szczury wychodziły z ogrodzenia i łapać je w pysk i uderzać nimi w ziemie by je szybciej zamęczyć. Przynosił złapanego szczura i kładł obok innych zabitych przez nas. Sprawiało mu to wielką satysfakcję. Z upływem czasu, szczury stawały się bardziej ostrożne i polowania nie przynosiły tyle trofeów, więc i satysfakcja była mniejsza.

Mój pies Tumry (tak nazywał się też pies u Lulińskich w czasie okupacji w Józefkowie) był niezwykłym psem. Zmieszanie buldoga ciotki Krysi ze Steklina z jakimś wilkowatym, dało tak silne geny, że zaglądając w niemal każde podwórko widać było jego szczeniaki. Był nieznacznie większy od buldoga, ale wyćwiczony w zaprzęgu podczas ciągnięcia sanek miał posturę kulturysty. Był wytrzymały fizycznie, ale też bardzo inteligentny, co wykazał przy polowaniu na szczury. Był to mój najmądrzejszy pies. Potrafił głęboko westchnąć, gdy wyczuł, że jestem czymś przygnębiony.
Kiedyś mama nie dostała urlopu na czas wcześniej ustalonych wczasów na kempingach w Skępem i dojeżdżała codziennie po pracy z Lipna autobusem. Kilka razy zabrała też do domu psa. Jednego dnia pojawił się on w Skępem bez mamy. Przyjechał sam do nas autobusem. Znajoma widziała go, jak nie pozwolił się wygonić konduktorowi z autobusu, pokazując swą determinacje dość pokaźnymi zębami. Pozostawiony w spokoju zachowywał się grzecznie i całą drogę do Wymyślina przeleżał pod siedzeniem. Wysiadł na przystanku przy Borku i przybiegł do nas w czasie obiadu w kawiarni "na dechach". Mama przyjechała następnym autobusem.
Skępski epizod nie skończył się tylko tym wydarzeniem. Po skończonym turnusie pojechaliśmy do domu. Tumry jednak powrócił do Skępego. Śmiertelnie zakochał się tam w białej damie – pięknej owczarce podhalańskiej i spędził warując przy jej domu dwa tygodnie.
To były chyba ostatnie wakacje na kempingach w Skępem. Pod koniec wakacji, Tumrego przejechał samochód a ja od września poszedłem do szkoły w Gdańsku.
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Dziadek Jacek » pn maja 31, 2021 10:23 pm

(Tego kawałka nie miałem zamiaru zamieszczać, bo nic nie wnosi poznawczego do tematu. Ale pal licho, może widownia nie obrzuci autora pomidorami - chciałem wtedy spróbować innej, niż pamiętnikowej formy literackiej.)



Epilog

Przeczytałem jeszcze raz te jak pokazuje komputer 250000 znaków, napisanych prawie jednym palcem. Jest to naprawdę dla mnie ogromny wysiłek, tym bardziej, że na widok niektórych wyrazów, komputer dziwi się podobnie jak moja pani profesor, nie wiedząc, o co mi chodzi. Podkreśla on na czerwono i zielono prawie całe zdania. Dobrze, że nie ma w nim funkcji wyświetlania komentarzy, więc nie widzę i nie odczuwam za bardzo, jak ze mnie szydzi.

Jak sam tytuł wskazuje, będzie to zakończenie. W niektórych dramatach, głównie antycznych, jest to "wypowiedź końcowa do publiczności, objaśniająca intencje twórcy i sens przedstawienia". Na scenę wychodzi aktor, zdejmuje maskę i tłumaczy, co publiczność widziała.

Niczego w tym epilogu nie wyjaśnię, bo wszystko jest. wyjaśnione od początku. Będzie to moja własna „fantazja” siedząca we mnie od dawna. Zawierająca same symbole. Nam – rodzinie, znającym starą sosnę spod Steklina, widok cmentarnej, bocznej furtki na tle jeziora z zakrzaczonym „okopem”, znających borek, klasztorny mur z jego wieżyczkami, „Gospodę pod Kasztanami”, błysk blachy na dachu domu Wandy, Irki i Władka widzianego jeszcze z szosy spod Karnkowskiej brzeziny”, małego drewnianego domku Zenka i Naty na skraju Józefkowa, znających blask złoceń na barokowych wieżach klasztoru widzianych z oddalonej obwodnicy, - nam to potrafiłoby zastąpić wszystko, co do tej pory napisałem. Wystarczy. Na samą myśl o tym, oczy potrafią zajść, choćby mgiełką wilgoci a serce zabija mocniej. W naszej rodzinie jest to dziedziczne. Pamiętam trzęsącą się ze wzruszenia brodę wuja Czesława, Janka lub najstarszego Zenka. Tak trzęsła się broda i dziadkowi. Ckliwe wspomnienia, spotkania, rozmowy choćby przez telefon, czy doręczona przez listonosza kartka pocztowa, wywoływało zawsze u mamy i ciotek; Heleny, Krysi, Lucyny, i na pewno u Wandy chyba jeszcze większe wzruszenie. Najmłodsi, (moje dzieci a również i wnuki) nie znając powyższych symboli, nie będą tego wszystkiego tak odczuwać. Nie będą potrafiły zrozumieć tego ostatniego rozdziału. Nie zrozumie go też ktoś, kto rozpocznie czytanie od tego miejsca, od końca tych wymęczonych przeze mnie kartek.

Bo każdy ma takie miejsce, od którego musi zacząć, aby zrozumieć.
Nie raz, nawet do tego miejsca trzeba po prostu powrócić...


* * *

Zmierzchało. Jadąc od strony Torunia, zwolniłem przed wjazdem na obwodnicę. Skręciłem w prawo, w dawno zniszczoną już drogę prowadzącą przez Skępe. Na samym skrzyżowaniu w Józefkowie, jak zawsze spojrzałem w stronę domu Lulińskich. Tym razem w prawo, mocno za siebie, tak mocno, że aż zakuło mnie coś w szyi...

Przez mrok nie dużo mogłem zobaczyć. Wokoło przybyło nowych domów, nawet na polu Kawczyńskich, gdzie odbyła się scena przywitania powracających z obozu, pobudowano kilka. Kiedyś pomyślałem, że gdybym wygrał w totolotka, postawiłbym tam na środku pomnik powracających z obozów i z wojny. Namalowałem do tej pory tylko mały obrazek przedstawiający tą scenę. Byłyby tam nazwiska wszystkich, których zabrano do obozu z tych stron, wszystkich poległych i zaginionych w czasie II wojny. Prawie w każdym miasteczku i wiosce na Bawarii są takie miejsca z wmurowanymi tablicami wymieniającymi nazwiska poległych na wojnie. Smutne, że lista z I wojny nie powstrzymała stworzeniu tej drugiej listy. Czy te dwie, zapobiegną przed spisaniem trzeciej kolumny nazwisk, jeśli nawet już tam zdążono pomieszać pojęcia wypędzonych i przepędzonych? Czy przy tych listach poległych nie powinni dopisać nazw miejsc, gdzie są pochowani i jakie licho ich tam zaniosło?

Nie długo nasze dzieci lub wnuki będą zastanawiać się czy to nie czasami my wywołaliśmy wojnę o odebrany Niemcom Gdańsk. A może to nasza Wanda utopiła Niemca, bo nie chciała za niego wyjść za mąż, a w „Starej baśni” Niemcy, z którymi walczyliśmy o nasze ziemie byli przebranymi wikingami. Może to dla nich, dla potomnych ten pomnik powinien powstać i przypominać, że umieraliśmy, zabijano nas, byliśmy mordowani a groby naszych przodków rozsiane po całym świecie nie oznaczają trasy podbojów, lecz drogi do ojczyzny. Pomnik przy okazji tylko oddałby cześć ofiarom, którym na nic i tak by się nie przydał.

Już całkiem zszarzało, gdy przejeżdżałem przez Wioskę była mgła, chyba od jeziora. Zwolniłem. Z drogi od strony Józefkowa, tej przy gorzelni, wyszła mała grupka ludzi i dołączyła do podobnej grupki idących z majątku. Szli widocznie na wieczorną mszę.
Dojechałem do klasztoru i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem mały tłumek niewchodzący a wychodzący z klasztornej bramy, którą za nimi szybko zamknięto. Poszedł w stronę borku. Tam też skierowała się grupa idąca drogą od Łąkiego. Gdy na wysokości cmentarza zobaczyłem tłum ludzi zajmujący połowę jezdni, zatrzymałem się na poboczu i wysiadłem z samochodu. Kilkunastoletni, piegowaty chłopak zapytany, co się stało, odpowiedział, że to tak, co tydzień, na „okopie” jest przedstawienie a nieraz film. Faktycznie, kiedyś tak było. Może powrócono do starej tradycji. Zostawiłem samochód i ucieszony poszedłem z ludźmi. Byłem mocno rozradowany, tak jakby wypełniony po brzegi szczęściem. Pomyślałem, że gdy w tak małych miasteczkach, oddalonych od wielkich aglomeracji ludzie potrafią się razem zebrać i coś takiego robić, to możemy być o wszystko spokojni. Spokojni o wejście do Unii, o późniejszą w niej obecność.

Gdy skręcaliśmy w uliczkę (w drogę) w stronę jeziora, wzdłuż muru cmentarnego, wtopiliśmy się w tłum idący ze Skępego. Z cmentarza przez boczną furtkę wyszła spora grupa osób idących na skróty. Był już mrok. Niektóre osoby pozapalały lampy naftowe i pochodnie. Sporo osób ubrana była w ludowe stroje, wielu również w stroje szlachty, tej jeszcze poowijanej w złotem przetkane pasy. U boku miały uwieszone szable. Było parę osób w błyszczących zbrojach z mieczami i tarczami. Chełmy nieśli dostojnie w rękach. Przed samym mostkiem, który okazał się szerszy niż dawniej, zlały się z sobą dwa potoki ludzkie. Dołączyli do nas ludzie idący wzdłuż jeziora od borku. Ledwie ten potok mieścił się na drewnianym moście przerzuconym nad wilgotną łączką i malutką rzeczką. Po przeciwnej stronie, na końcu mostu widać było świeżo pobudowaną przykrytą trzciną bramę gródka, który kiedyś istniał w tym miejscu. Brama miała rozwarte podwoje. Wszystko oświetlały pozatykane w wielu miejscach pochodnie. Wyglądało to okazale, ze smakiem i cieszyło mnie bardzo, że to wszystko zaistniało w okolicy skąd pochodzi moja rodzina, że ci wszyscy ludzie świadomie będą pielęgnować tradycje przez nich również kiedyś kultywowane. Byłem pewien, że jeśli potrafią wspólnie coś takiego robić, to są w stanie stanąć razem na przeciw wszystkim zawirowaniom, jakie może przynieść historia.

Ledwie zdołałem przejść przez bramę, a okazało się, że więcej ludzi już się nie zmieści. Wszystkie miejsca były tam pozajmowane, nawet te na gołej trawie, obok ławek zainstalowanych amfiteatralnie na zboczach dawnego obronnego wału. Dziedziniec był wyłożony brukiem z okrągłych pieńków. Większość dziedzińca zastawiona była ławkami i poustawianymi krzesłami podobnie jak w kinie czy teatrze. Na podwyższeniu stanowiącym scenę, również zadaszonym trzcinowym dachem, w delikatnym punktowym świetle, siedziało paru młodych ludzi i grało na gitarze, skrzypcach i flecie jakąś bardzo ckliwą, znaną mi melodie. Nie mogłem jej rozpoznać. Bardzo mnie to męczyło.
– „Schody do nieba” Zeppelinów - podpowiedział mi odgadując moje myśli znany już z szosy piegowaty chłopak. – Tam pod drzewem na wale są wolne miejsca - powiedział. Poszliśmy już razem a mnie serce z radości tak rosło, że nie mieściło mi się w piersiach. Czułem, jakbym naprawdę szedł schodami do nieba.

Tak wielkiego drzewa nigdy tam nie widziałem. Podobne było do rosochatej sosny z „krzywego lasu” pod Steklinem. Usiedliśmy pod jej parasolem na grubej, kilkusetletniej, ciepłej warstwie igliwia. Czułem jak jakaś zbierana pod nią przez wieki siła przenika mnie i uspokaja. Tłum przestał napierać. Wypełnił całkowicie dziedziniec. Ludzie siadali nawet na bruku w środkowym przejściu i między sceną a pierwszym rzędem przeznaczonym chyba dla ważniejszych gości. My mieliśmy wspaniały widok nie tylko na scenę, ale również na cmentarz z tyłu, na obydwa jeziora w lewo, i w prawo i na wypełnioną ludźmi groblę. Było już ciemno a nad samą wodą unosiła się gęsta mgła. „Schody do nieba” były w swym apogeum, gdy snop światła zaczął oświetlać intensywniej większy obszar sceny. Spoza niego przestało już być widać grających, a pokazała się głębiej zainstalowana dekoracja.
Bardzo prosta, skromna dekoracja. Biała, wysoka ściana z płótna, na której u samej góry w niszy, widniało małe zakratowane okienko. Z niego w dół padał intensywny strumień światła. Oświetlał część podłogi u podnóża ściany. Tam w niesamowitej bieli płóciennej koszuli z „kołnierzem Słowackiego”, leżał młody mężczyzna. Próbując unieść się na rękach coś szeptał. O dziwo, ten szept słyszany był nawet tu, tak daleko od sceny.
Spojrzałem na siedzącego obok chłopaka. Te słowa szeptane, dochodziły z jego ust. Dochodziły z wypełnionego po brzegi dziedzińca, zza wału, z tłumu stojącego za rzeczką aż pod cmentarny mur. Wszyscy je dookoła powtarzali jakby słyszeli je wielokrotnie. Po plecach przeszedł mnie dreszcz. Takiej atmosfery nawet w „prawdziwym” teatrze nigdy nie spotkałem. Cała publiczność powtarzała za aktorem jego kwestie, znając ją na pamięć:

„ (...)
gdybym miał siłę i mógł dosięgnąć,
to choćby tą rosą z szyby, chciałbym
zwilżyć spragnione usta moje.

Tak pragnąłem - za ojczyznę umierać.”

Ręce się pod nim ugięły i upadł na twarz. Wyglądało jakby wyzionął ducha a światło skierowane zostało na stojącą w głębi piękną, młodą kobietę, podobną do Poli Negri, ubraną w białą, jak do pierwszej komunii suknię. Mieniła się wszystkimi odcieniami bieli, tak jak iskrzące się na wielkim mrozie syberyjskie niebo. Piegowaty chłopak szturnął mnie łokciem i wskazując głową powiedział:
– To ta Gwiazda Syberii. Teraz ona mu już będzie zawsze świecić.
Wszyscy ludzie wstali i klaskali. Owacjom nie było końca. Nawet, gdy po scenie przeszedł jakiś zabłąkany chłopiec z biało czerwoną opaską na rękawie, w niemieckim hełmie i z kijem przewieszonym jak karabin przez ramię. Nadal klaskali, a on ciągnął na sankach, przez środek sceny malutką dziewczynkę. Potem za nim wbiegła w tanecznych pląsach druga dziewczynka, w słomkowym kapeluszu. Na ręku niosła piękną lalkę z prawdziwymi włosami i oczyma, a do czarnego, żałobnego, trochę przydużego sweterka, miała przypięty mieniący się wszystkimi kolorami tęczy kotylion. Ludzie nadal klaskali na stojąco a za płócienną, od drugiej strony oświetloną ścianą widać było niesamowitą scenę. Obwisły na taborecie mężczyzna, był bity pydami po plecach na przemian przez kilku mężczyzn. Na płóciennej ścianie pokazała się czerwona, szybko powiększająca się plama. Wyglądała, jakby za ścianą ktoś stał z konewką i polewał czerwoną farbą, która przesiąkając przez płótno spływała po jego bieli na podłogę sceny.
Ucichły oklaski i powstały pomruk przeszedł z dziedzińca aż za wały poprzez tłum zgromadzony pod cmentarzem. Na dźwięk tego pomruku, za płócienną ścianą zgasło światło. Wypadli zza niej dwaj żołnierze w typowych niemieckich hełmach, ale z czerwonymi gwiazdami i karabinami o długich bagnetach, pamiętających może nawet wojny napoleońskie. Kolbami i tymi bagnetami, wcale nie markując, rozpędzili próbujący wedrzeć się na scenę tłum. Dwaj inni, uderzając kolbami leżącego na scenie Konrada, zmusili go do powstania. Przyprowadzili przed w międzyczasie zmienioną dekorację. Ci, co zasiadali w pierwszym, tym z wyściełanymi krzesłami rzędzie, znaleźli się na scenie, za stołem okrytym zielonym suknem i byli skierowani do nas przodem.
Dziwne to były osoby. Z lewej siedział potężny mężczyzna, przebrany za średniowiecznego woja, z gołą głową o kruczo czarnych włosach i mnóstwem blizn na twarzy. Był podobny do Juranda ze Spychowa. Miał taką samą opaskę na oku. Chłopak widząc chyba moje zdziwienie, trącił mnie łokciem i powiedział:
- To Jan z Kępy a ten obok, w futrze z sobolich ogonów to Kościelecki. Tamten, co przy Opacie siedzi, podobny do Waldorffa i ma taką samą laskę ze srebrną rączką w kształcie nagiej kobiety, to dziedzic Zieliński, a ten, co dziedzica po plecach klepie, ten łysy, tłusty, w czerwonym krawacie, to I sekretarz. - Spojrzał na mnie. – A tego to wszyscy znają – myślał o tym ostatnim z prawej, wąsatym facecie z przesadnie dużym długopisem i plakietką wpiętą w klapę marynarki.
Przy osobnym stoliku na podwyższeniu siedział jegomość w bardzo podeszłym wieku w sędziowskiej pelerynie i tył naprzód, założonej białej peruce. Walił gdzie popadło drewnianym młotkiem aż podskakiwały luźno ułożone deski blatu. Klekot rozchodził się po zamglonej tafli jeziora i wracał odbity od zalesionych brzegów.

Żołnierze popychając karabinami, wypchnęli Konrada przed trybunał. Zaślepiony patrzył niewidzącymi bez okularów oczyma. Stłuczone okulary trzymał w ręku. Był już zmęczony i chyba, już za stary by grać Konrada (56 lat).Tłum umilkł.

- Zaczniemy od pana, panie Luliński – powiedział przewodniczący podchodząc i podstawiając mu czerwoną, ogromną jak biblia księgę.
-Nie ma, co go zaprzysięgać panie przewodniczący - krzyknął zza stołu ten w czerwonym krawacie o zaślinionej tłustej gębie – ich słowa nie mają żadnej wartości, oni nigdy nie dotrzymywali słowa.
– Pan, panie sekretarzu mówi chyba za siebie – odezwał się rycerz ubrany jakoś bardzo na czarno, stojący obok przesłuchiwanego.
– Panie Zawisza, niech się pan nie wtrąca, mnie tu demokratycznie wybrano nie pana, więc mam prawo zadawać pytania, jakie chcę. Jak dobrze pamiętam to i przez pana to wszystko, bo na pana wszyscy składali przysięgi, nie wiadomo, po co?
Szum przeszedł po zgromadzonych a chłopak przytakiwał, że tak było.
- Niech nam pan powie, panie Luliński, czemu nie dotrzymał pan tej przysięgi? Czemu pan przeżył a tylu ludzi zginęło? Do obozu wtedy zabrali sto siedemdziesiąt osób. Czy policzył pan ilu przeżyło? Czemu pan nie umarł, jak to pan tak ładnie mówił za ojczyznę? A mówią przecież, że to przez pana aresztowali dużą ilość osób. Pan miał jakieś kwity z nazwiskami.
Szum się wzmagał i ucichł dopiero, gdy obok Zawiszy stanął zakonnik z bardzo mocno przystrzyżoną głową. Poprawiając druciane okulary zabrał głos. Tłum natychmiast zamilkł, może dla tego, że ucharakteryzowany był na Ojca Kolbego? Wszyscy chcieli usłyszeć, co będzie mówił. On tak jakby na kazaniu, rozważnie dobierając słowa i donośnie by go aż pod murem cmentarnym było słychać, odpowiadał na pytania, które przed chwilą padły.
- Czy szanowny trybunał przyglądał się, co przeżyło z tego człowieka. Przecież to jego cień. Może oglądali panowie plecy przesłuchiwanego i tyłek. Może, chociaż zajrzeli do raportu z sekcji zwłok, lub oglądali nerki zasuszone jak śliwki, odbite podczas przesłuchania na gestapo a potem poprawione na UB przez pana znajomych panie I sekretarzu.
Ten w czerwonym krawacie wtrącił bezczelnie
- To od wódki, Bóg mi świadkiem, że chlał jeszcze bardziej ode mnie.
Ktoś spod bramy krzyknął na całe gardło:
- On się po tym wszystkim rozpił, bo nie mógł patrzeć, co wy z ojczyzną robicie a ty na przyjęciach, przy tańcach, nagich sekretarek.
Jeszcze bardziej zawrzało, i młody chłopak znowu przytaknął, że tak było. Młotek przewodniczącego nie mógł uciszyć tłumu. Dopiero zakonnik donośnym głosem przerwał tą pyskówkę mówiąc:
- Nikt panie sekretarzu ich nie policzył, ani tamtych, co zginęli pod Koziołkiem, ani tych, co nie wrócili z Syberii, gdy zaopiekowali się nimi pańscy „bracia”. O Katyniu pan też nie słyszał? Oni ginęli za nas – za Ojczyznę. Niech pan przy mnie Boga na świadka nie przywołuje. Waszych pozdejmowaliście z gwoździ i nie przeszkadza wam przyklęknąć teraz przed monstrancją i całować w pierścień papieża. Nie długo może pójdziecie w procesji na Boże Ciało albo też do mszy zaczniecie służyć. A tak naprawdę modlicie się do mamony na szwajcarskich kontach, gdzie te wszystkie pieniądze z przekrętów poszły.-
Łysy szybko zripostował krzycząc z bezczelnym uśmiechem na twarzy, - Tego nikt nam do dzisiaj nie udowodnił.
- Bo jeden zachłysnął się w Morzu Czarnym – krzyczał ktoś z tłumu – drugi popełnił samobójstwo, siedem razy strzelając sobie w brzuch a w międzyczasie jeszcze list napisał, że to on sam. Następnemu z sądu pomogli przez okno uciec, tylko nie powiedzieli mu, że jest na drugim piętrze. A ten krążący po Polsce „seryjny samobójca” to kto?
Na widowni wrzało, aż od cmentarza słychać było gwizdy i śmiechy. Już nie słyszeli reszty słów krzyczącego z ciemności, bo wrzask powstał niesamowity, którego i klekotanie młotka nawet nie mogło zagłuszyć.
- Tego najważniejszego kasjera, co kasę trzymał i o wszystkich przekrętach wiedział i jego żonę, to jakiś lump dla dwóch srebrnych widelców i jednego noża zamęczył.
Na pewno nikt już tych słów nie usłyszał. Wszyscy powstawali i darli się na całe gardła jak na meczu piłkarskim. Cały czas przewodniczący walił młotkiem po stole i wydzierał się, że wyprosi wszystkich z obrad na zewnątrz. Tłum odkrzykiwał, że nawet stamtąd wszystko widzi i słyszy, i to oni mogą w każdej chwili przepędzić przewodniczącego jak nieraz w historii bywało. Nie takich za końmi włóczyli. Chłopak jak zawsze kiwaniem głowy potwierdzał, że tak było.
Pan sekretarz powstał i ucichło jak ręką uciął, bo wszyscy chcieli słyszeć, co on na te wszystkie zarzuty powie. On zaś spokojnym zrównoważonym głosem zaczął mówić.
- Panie Sylwestrze Niewiadomy – mówił do zakonnika – żaden sąd nam do tej pory nigdy niczego nie udowodnił i znając życie, chyba już taki nawet się nie znajdzie. Nie wiem jednak czy właśnie pan powinien zabierać głos przed tym trybunałem i kogokolwiek oskarżać. Czy nie przypomina pan sobie, że na panu wisi jakieś oskarżenie, a zostało tylko zawieszone, bo świadkowie nie chcieli przeciwko panu świadczyć? Czy to nie pan bił ludzi w obozie?
- Ty wredna świnio– wyskoczył powstrzymywany przez tłum mężczyzna w białej koszuli z podwiniętymi rękawami. Ręce miał umazane smarami, tak jakby przed chwilą coś naprawiał. - Ty byś w obozie jednego dnia nie przeżył. Od razu byśmy cię w latrynie utopili. To są kpiny. Kto go wybrał? Przecież „przywieźli go w Teczce. Na co wy jeszcze czekacie. Mówiłem żeby ich wszystkich powystrzelać, żeby ich święta ziemia nie nosiła. Tyle karabinów się marnuje, szlak je w ziemi trafia a wy tu patrzycie jak was oszukują mydląc ideami oczy. Czy wy nie widzicie jak po dorwaniu się do koryta, zaraz od tej władzy puchną? Ogrodzić ich w tym sejmie, pozamykać, karmić i niech sobie nawzajem klaszczą swymi tłustymi łapami. Niech tworzą nikomu nie potrzebne poprawki poprzednich poprawek...
Z boku powstał jegomość z brodą i kręconymi pejsami. Charakteryzator niepotrzebnie mu doprawił olbrzymi nos, bo i tak było widać, że jest Żydem.
- Panie Antek, pan tesz nie jesteś anioł. Pszez pana tesz nie jeden Żyd w Grodnie pszeszet na łono Abrahama. Nie pamięta pan ten byk, któryś przyprowadził do getta, a gdy my już mieli go jeść, toś wziął go i wyprowadził nazad spowrotem. Czi pan masz prawo przed ten trybunał stać i kogokolwiek bronić czi oskarżać?
- Wiemy i przyznaliśmy się do tego, - powiedział nie czekając na zgodę przewodniczącego siedzący za stołem Opat. że byli różni Polacy. Pan jednak dobrze wie, że Olszewski dla tych biednych pańskich braci do getta w większości kartofle i warzywa woził, które nieraz za darmo oddawał a byk był dla pana. Pan na nim chciał zrobić interes sprzedając z zyskiem właśnie swoim umierającym braciom i oszukać jednocześnie dostawcę, zmieniając umówioną cenę, gdy byk był za bramą.
- Ten byk jednak zdech więc czi nie był warty tyle? – spokojniej już wtrącił Żyd.
- Zdechł w drodze powrotnej do domu, nie z choroby, nie wytrzymał takiego marszu. Myślę, że tę sprawę wyjaśniliśmy do końca. Zebraliśmy się w innej sprawie
- Ja proszę państwa – powiedział dziedzic Zieliński wybawiając Żyda od dyskusji wchodzącej na dość drażliwy temat – chciałbym w innej kwestii zabrać głos. Gdyby pański, świętej pamięci ojciec, panie Luliński nie czytał temu plebsowi tych wszystkich bredni i za przeproszeniem dyrdymał, to historia na pewno by się inaczej potoczyła. Te wszystkie bzdury tak im we łbach poprzewracały, że widzicie państwo – pogłaskał w tym momencie piersi odlanej ze srebra nagiej dziewczyny na rękojeści laski, że widzicie – powtórzył, – co się dzieje. Chamy, za przeproszeniem surduty i smokingi pozakładały, nasze pałace popaliły to teraz sobie z marmurów nowe budują, z porcelany tłuste jadło żrą za przeproszeniem i myślą, że ich się nie pozna. Mój, też świętej pamięci ojciec mówił, że chamowi surdut będzie pasował dopiero w trzecim pokoleniu. A tu patrzcie państwo – spojrzał na sąsiada z prawej – już ich prawie nie rozróżni. Szkoły i za granicami pokończyli, językami władają. Rację ma pan, panie Olszewski, że trzeba było powystrzelać póki po wystającej z butów słomie rozpoznać jeszcze można, który to. Albo pozamykać ciaciałajstwo całe bez względu na kolor, przynależność i pochodzenie, czy zajmowane nawet stanowisko. Zgadzam się na „grubą kreskę”, ale jeśli nadal kradnie to i to, co przed kreską rozliczyć trzeba, żeby złego przykładu nie obnosił, innych na złą drogę nie zawiódł, krzywdę ogółowi robiąc.-
Na te słowa poderwała się nagle z trzeciego rzędu dziewczyna w granatowym fartuchu z wyłożonym białym kołnierzykiem, i dziennikiem lekcyjnym pod pachą. Wyglądała jak „Siłaczka” Żeromskiego. Miała we włosach wpiętą zieloną koniczynkę. Była piękna i dumna. Z taką samą dumą zaczęła mówić, nie przejmując się, że zwraca się do dziedzica tych ziem.
- Panie Zieliński, dzięki pańskim, podkreślam pańskim książkom, bo to z pańskiej biblioteki mój ojciec książki wypożyczałby czytać ludowi nie chamom. Wy panowie żeście wszystko przepili, albo przehulali za granicą zamiast te pieniądze na oświatę przeznaczyć. Po cóż „chamom” dawaliście te książki, jeśli ich czytać i rozumieć nie nauczyliście. Dlaczego mój brat przed wojną uczyć się nie mógł? Przecież to aż takie drogie nie było, na pewno mniej by kosztowało niż te wasze polowania czy hulanki. A pacz pan, ile Polska Ludowa szkół pobudowała, ilu ludzi wykształciła, ile dróg, mostów, nowych domów...
- Panno Heleno - przepraszam teraz pani – przerwał jej dziedzic Zieliński nieustannie głaszcząc to miejsce na srebrnej rękojeści laski już tak mocno wypolerowane przez jego palce. - O mało nie zostaliśmy kuzynami. Gdyby panią adoptowali Złotopolscy, nie wiem czy inaczej pani by postępowała. Rozdałaby pani majątek rodziców? Wiem – kontynuował, – że nie wszyscy dawaliśmy dobry przykład, ale my przecież ten lud i z waszą, nauczycieli pomocą, prowadziliśmy do stopniowego rozwoju po prawie wiekowym upadku, nie tak jak oni na zatracenie. Przecież to nie my tyle tysięcy wyuczonych przez was ludzi wymordowaliśmy w gułagach. A teraz, całe pokolenia przez pani ręce przechodzą a co jedno to głupsze. – Zatoczył laską krąg nad głowami zgromadzonych.
- Niech pani się rozejrzy. Wszystko się wali; i te szkoły, i te mosty. Moralność ich też się wali jak stara szopa a sumienia pozastępowali wydrukami z kont bankowych.
Piegowaty chłopak twierdząco przytakiwał głową
- Nie może pan przecież wszystkiego zanegować, co do tej pory zostało zrobione – próbowała jeszcze dyskutować.
- Pani Heleno – przerwał jej ten z przesadnie olbrzymim długopisem – pani mnie nie lubi, ja wiem, ale kcęm podkreślić, że siem z paniom zgadzam w tej kwestii. I jedni i drudzy, a nawet my teraz wiele złego narobiliśmy i ciężko będzie to wszystko ponaprawiać. Nie musimy dalej tego jednak już roztrząsać. Nie zebraliśmy siem po to, żeby chwałę PRL-u tu głosić. Panie przewodniczący, proszem kontynuować by dojść do jakiegoś pluralistycznego konsensusu.
-, Więc szanowni państwo, ponawiam obrady w sprawie – powiedział przewodniczący drapiąc się po głowie, aż peruka założona tył na przód przesunęła się na bok. On kontynuował a właściwie próbował.
- W sprawie...? – Zaczął grzebać w papierach. Przekładał teczki. Wśród śmiechów i gwizdów, łapiąc spadający młotek zapytał kogoś z siedzących w pobliżu na bruku.
- Przepraszam, w jakiej sprawie my się tu zebraliśmy?
Wzbudził tym jeszcze większy śmiech i wrzawę.
Przez scenę przeszedł młodzieniec na pewno żydowskiego pochodzenia. Niósł starą kartonową walizkę. W tym czasie roztargniony przewodniczący nadal grzebał w papierach nie mogąc przypomnieć sobie celu tej dyskusji. Najpierw po cichu, a potem wydzierając się na cały głos ktoś mu podpowiadał z pierwszych rzędów.

On jednak chyba udawał, że nie słyszy, bo miał tak napisane w scenariuszu. Drapał się teraz już w łysą łepetynę i wodził po widowni zza monokla wytrzeszczonym okiem. Przez scenę przeszedł znowu ten z walizką, ale teraz na środku, ona otworzyła się i posypały się z niej guziki, w takiej ilości, że aż nieprawdopodobne, iż mogły się w niej wszystkie zmieścić.

W rogu sceny, nagle rozbłysło ciepłe, jaskrawe światło. To podniesiona fajerka wypuściła spod siebie nagromadzoną w piecu jasność. Oświetliła ona rozsypane po scenie guziki. Wyglądały teraz jak złote rublówki. Jak złote dukaty. Ta jasność oświetliła tych, którzy się rzucili do ich zbierania. Nawet szanowny trybunał z łysym przewodniczącym na czele, nie mogąc się powstrzymać, padli na kolana i na czworakach ryli jak dzikie świnie szukające żołędzi.
Ta jasność oświetliła też staruszkę podobną do „matki” z obrazka Rembrandta. Dokładała drewka lub szyszki do ognia. Może to była wysuszona cegiełka torfu? Blask ognia oświetlił jej starą, pomarszczoną twarz. Przebiegł po wszystkich zmarszczkach. Rozjaśnił smutne, mętne od starości oczy. Mimo, że ponownie położyła fajerkę wypełniając otwór, blask pozostał na wierzchu, tak jakby nie zdążył powrócić do rozjarzonej czeluści kuchni. Świecił dalej, umożliwiając patrzącym zauważać pozostałe szczegóły.
Pomarszczona chuda twarz, ocieniona była przez błękitno szarą, wypłowiałą chustkę, osłaniającą na pewno białą jak śnieg, a może na łyso ogoloną głowę. Ubrana była w podobnego koloru sukienkę w jaśniejsze pasy, z jakąś łatą naszytą na piersi. Chyba to był winkiel z numerem i literą „P”.. Siedziała na małym zydelku lub na skrzynce na drewka. Była jak zawsze na podorędziu, aby w każdej chwili móc dołożyć do ognia, podtrzymując jego życiodajne ciepło i blask. Trzymała w ręce 100 gram, czarnego jak torf razowego chleba. Drugą odłamywała z niego okruszki i kolebiąc się do przodu i do tyłu, tak jak dzieci w chorobie sierocej, wsadzała w bezzębną, wąską szparkę w miejscu gdzie kiedyś miała usta. Memła każdy, by nasycić się smakiem. Aby jak najdłużej ten smak zapamiętać. Memląc bezzębnymi dziąsłami, wypowiadała jakieś słowa, jak zaklęcia. Musiały to być ważne słowa. Innych w tym zgiełku i zamieszaniu bym przecież nie słyszał. Nie brzmiały w powietrzu, ale słyszałem, bo wdzierały się bezpośrednio pod czaszkę;

„... chlebie nasz, możesz być czarny jak ziemia, jak ręce rolnika, który Cię dla nas z niej w trudzie podjął. Możesz być słony a nawet gorzki, jak pot tego, który wyrobił Cię dla nas i wypiekł. Znienawidzą Cię jednak, gdy będziesz pachniał nieuczciwością tych, którzy cię wśród nas podzielą.”

Po ostatnim słowie blask zanikł. Przestały błyszczeć „złote” guziki. Zrobiły się szare, brązowe i czarne. Jak zwykłe bezwartościowe guziki. Zbierający, nie widzieli tego. Tak samo jak nie słyszeli słów staruszki. Nadal w amoku, na czworakach, szturając się jak świnie, rozpychając bokami, napychali sobie kieszenie. Zabierali sobie nawzajem zdobycz i patrzyli na siebie ze złością, nabiegłymi krwią oczyma.

Wstałem. Chciałem zabrać głos, ale trwał taki chaos, że nie było już sensu. Czułem wielki niesmak po tym wszystkim. Patrzyłem na to jak na te pyskówki trwające od kilkunastu lat w radio, telewizji. Zaczęło robić mi się niedobrze, tak jak bym miał zaraz zwymiotować. Oblał mnie zimny pot. Nogi drżały. Było mi duszno. Napływała mi do gardła raz słona, a raz słodka ślina. Osunąłem się po pniu na ziemię. Piegowaty chłopak klęcząc, pochylał się nade mną i nadal czytając z moich myśli powiedział:
- Wiem, że panu się to nie podoba. Rozczarował się pan. Żal panu cierpień rodziny, znajomych, tych grobów rozrzuconych po świecie. Tych zmarnowanych nadziei, tego chleba i słoików ze smalcem noszonych w czasie strajków na stocznie. Żal tych nocy spędzonych pod bramą. Tych pałek na plecach oberwanych pod kościołem Mariackim, tego orzełka z koroną i biało-czerwonego opornika w klapie. Tych napisów na murach i piosenek słuchanych po piwnicach, że mury runą - aby Polska była Polska. Mógłbym to im za pana powiedzieć. Pan tego chce, ale to przecież nic nie zmieni. Oni to już tyle razy słyszeli i nic to nie dało. Wiem, że tam na górze też się tak rozmydla. Tak szybko, w zależności tylko, o jakie pieniądze chodzi. Pan myślał, że oni tu razem postawią wszystko na nogi, doprowadzą do normalności, ale tak nie będzie. Nagarną jak najwięcej dla siebie i zapomną, po co zostali wybrani. Będą się klepać potem po plecach jak najlepsi przyjaciele, bo wspólne interesy ich bardziej łączą niż dzielą wyznawane idee. Założą wspólne firmy i fundacje by mogli prać w nich brudne pieniądze. Ludzie już nie chcą wyrzeczeń cierpienia. Na wszystko przymkną oko by tylko w nic się nie angażować. Ja to dobrze wiem, bo ja niby z daleka, ale jestem cały czas z nimi i to wszystko widzę. Tak samo czuję jak oni. We mnie jest to wszystko, co w nich.

Spojrzałem jeszcze raz na tego chłopaka. Chudy, wysoki, piegowaty, z przerwą między górnymi jedynkami, tak jak ja i większość w naszej rodzinie. Tak jakbym go już widział. Trzymał na kolanach siekierę z dospawanym nowym ostrzem. Z rozcięciem do wyjmowania gwoździ...

Trzymał..., naszą siekierę?!


Potem już tylko widziałem tą mgłę na jeziorze, coraz bardziej gęstą. Z niej gdzieś zza jeziora słychać było dźwięk rogu, takiego, jakim wzywano na powstania. A może to była kawaleryjska trąbka sygnałówka grająca do ataku? Było też słychać bicie dzwonów, na trwogę. Już przez tą mgłę w ciemnościach widziałem, że jakiś tłum idzie mostem, stukając podkutymi butami. A może szli na kolanach a to był brzęk łańcuchów? Wśród chorągwi lśniły na sztorc nabite kosy lub lance...

Zamknąłem oczy i nadal widziałem, że idą...
Z zamkniętymi oczyma jednak nie mogłem
rozpoznać czy ludzie idą to, czy chochoły...


* * *


- Proszę pana. Proszę pana. Niech pan otworzy oczy. Proszę pana.

Słyszałem jakby zza grobu. Każą otworzyć oczy a ja czuje na nich wielki jakiś ciężar. Co najmniej jakby po starej dysze z Kopernikiem ktoś mi na powieki położył i jeszcze przytrzymywał palcami, aby nie spadły.
- Proszę otworzyć oczy, proszę pana. Już teraz musi pan otworzyć oczy.
Chyba otworzyłem, ale i tak nic nie widziałem. Moją czaszkę przeszywał niesamowity ból.
- Niech pan powie jak pan się nazywa – słyszałem jakiś głos, jak zza światów.
- Panie Jacku – ktoś próbował mnie naprowadzić.
- Powrócił – usłyszałem.
Zakłuło mnie w oczach niesamowicie jasne światło. Nade mną zobaczyłem rozradowanego anioła w białym fartuchu, który mnie pytał o nazwisko. Odpowiedziałem nie wiedząc czy dobrze. Wcale się nie słyszałem.
- Pamięta – usłyszałem – Będzie dobrze, niech się pan nie denerwuje. Musiała zobaczyć, że chciałem się poruszyć i nie mogłem.
- Miał pan wypadek w Józefkowie na skrzyżowaniu. Wjechał pan na pozostawioną bez świateł przyczepę. Pamięta pan, panie Olszewski? Proszę nie zamykać oczu. Pamięta pan?
Chyba jednak zamknąłem oczy, bo ten anioł cały czas coś gadał. - W Józefkowie? – Myślałem a może mówiłem, nie miałem nad tym żadnej kontroli. – Na skrzyżowaniu? Chyba jak oglądałem się za siebie? Może to przestroga, żeby się wstecz za siebie nie oglądać?
Potem zostaje jakiś ból w głowie i ciężar na sercu.

A do czegóż jest nam to wszystko potrzebne?
Ostatnio zmieniony pn cze 07, 2021 7:58 am przez Dziadek Jacek, łącznie zmieniany 1 raz.

Wróć do „Pamiętniki, Wspomnienia”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 6 gości