"Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

"Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Dziadek Jacek » wt maja 04, 2021 9:33 pm

Kawałek wspomnień mojej mamy spisanych przeze mnie już dwadzieścia lat temu. Wyjaśnia brak ich z czasów poprzedzających wyzwolenie w Józefkowie. W domu zostali małoletni Janek - "Nynaś" jeszcze młodsza od niego Krysia, którą w czasie aresztowania zabrał za Strugę i przez Żagno uciekli do partyzantów. Nieco starsza Wanda pracowała w restauracji u Dazowej a Lucyna (również nieletnia) u Bobkiego (sołtys w Łąkiem) więc nie było ich również podczas aresztowania. Najstarszy Zenek - Anzelm był w Lubece w oflagu, trochę młodszy Władek nie powrócił...
...z kopania umocnień pod Kurskiem gdzie został rozstrzelany za posiadanie ulotek o czym dowiedzieli się dopiero sporo po wojnie. Dziadek nie dojechał do obozu, został zamęczony przez gestapo na przesłuchaniach, najpierw w Lipnie a potem w Grudziądzu. Po śmierci ciało zostało wywiezione w nieznanym kierunku - ponoć z Grudziądza wywozili do żwirowni za Grupą Górną. Dziwne, że oszczędni Niemcy aż za Wisłą grzebali swe ofiary.
Z obozu wróciły, babcia i jej córki, moja mama Natala i Helena. Brata Czesława, (którego w obozie uchronili od śmierci między innymi o. Sylwester Niewiadomy Bernardyn z Wymyślina i jeszcze paru znajomych), do domu przywiózł mój ojciec Antoni.

Do domu

„W Swarożynie – opowiadała mama - momentu wyzwolenia można było by nie zauważyć, gdyby nie „zwiadowszczyki” . Wyglądali na małych tatarskich konikach jakby jeździli na psach. Wpadli na podwórko. Jeden miał na mundur założoną białą koszulę z wykrochmalonym żabotem . Wyglądał jak błazen w cyrku. Kilku weszło do domu i gdy zobaczyli nasze gołe głowy zapytali czy z gułagu i gdzie germańcy. Gospodarz odpowiedział po polsku, że od paru dni nie było ich widać, a ci Niemcy z tego domu za nami to już wcześniej uciekli. Oni też to zauważyli, bo z tamtej strony po podpaleniu kilkudziesięciu uli przyjechało paru na swych małych konikach. Nie czekając, aż ci od nas powsiadają na swoje, pojechali do wsi. Pozaglądali do chałup, pokręcili się wzdłuż szosy i pojechali dalej. Po paru dniach zaczęły jeździć szosą ciężarówki w jedną i w drugą stronę. Niedaleko polami przepędzali ogromne stada krów – na wschód. Chyba tysiące i głodne, bo tak do gołej ziemi wszystko wyjadły i zostawiły wydeptany martwy pas ziemi. Wiele pozdychało.

Zrobiło się ciepło. Śniegu już dawno nie było. Gospodarz mówił, byśmy jeszcze poczekały, aż się całkiem uspokoi. My nie mogłyśmy już dłużej tak siedzieć. Przecież zaraz Wielkanoc, trzeba do domu, do dzieciaków. Gospodarze dali nam na drogę chleba, twarogu, jajek i suchej kiełbasy. Ja z tego domu za nimi, przyniosłam taką poszewkę na poduszkę, żeby to jedzenie w nią włożyć, bo przecież nie mieliśmy toreb. Wzięłam taką najmniejszą, tą taką z tymi jedwabnymi, wyhaftowanymi inicjałami. Tam wszystkie takie były. Cała szafa. Kilka szaf. I kryształy stały na bufetach. To był duży dom. Mogłyśmy tam zostać. Nikt by nas nie wygonił, bo to było po Niemcach, a my byłyśmy z obozu i tyle nam zrobili krzywdy. Wzięłam tylko tą jedną małą poszewkę i poszłyśmy do domu, do tej „bidy”, bo przecież nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu.”

Tydzień przed Wielkanocą dojechały na odkrytej platformie kolejowej do Skępego. Był już wieczór, gdy stanęły na szosie, przy zaoranym polu Kawczyńskich. Było widać ich dom otoczony wiśniowym sadem. Nie wytrzymały i zaczęły biec przez pole na skróty. Najwidoczniej w domu też je zauważono, bo trzy małe postacie wyłoniły się z furtki i biegły przez zaorane pole. Miały na sobie nocne koszule. Ta najmniejsza (Krysia) na pewno nie swoją, bo o dobre pół metra za długą. Co chwilę musiała ją przydeptywać co sprawiało, że częściej niż Wanda i Lucyna padała z wyciągniętymi do przodu rękoma. Robiły przy tym tyle wrzasku, że usłyszał je Janek, który czymś się zajmował za domem. Przeskoczył przez płot i dogonił dziewczyny, mimo, że wybiegły o wiele wcześniej i pierwszy dopadł Helenę na środku pola. Po chwili wszyscy razem się przytulali, całowali i przewracali w zaorane bruzdy pola. Płakali, śmiali się i krzyczeli. Łzy im płynęły jak potoki. Rozmazywali łzy po całych twarzach brudnymi od ziemi rękoma. Wyglądali jak Indianie po wstąpieniu na wojenną ścieżkę.
Gdy trochę ochłonęli, postanowili pójść w końcu do domu, żeby się umyć. Nie było to jednak takie proste. W domu nie było nawet „kubka” wody. Nie dlatego, że wyschła studnia. W studni była woda, a łańcuch też się nie urwał. Na końcu łańcucha nie było wiadra. Wiadro stało w kuchni obok innych wiader. Obok sagana do gotowania kartofli dla świń i innych garnków. Obok balii do prania – w tej, w której się kąpali. Wszystko wypełnione było spirytusem. Janek – Nynaś, nanosił go nosidłem z gorzelnianej cysterny.
- To wszystko przyniosłem, zanim utopił się tam ten Rusek - odpowiedział, gdy starsze siostry próbowały go skarcić.

- W beczce od deszczówki też miałem, ale przeciekała, bo się rozeschła i wszystko uciekło. Teraz jest już szczelna, ale pilnują i już się nie da przynieść.
Bardzo długo musiały z nim pertraktować by opróżnił parę naczyń. Wylać nie pozwalał, bo przecież za spirytus wszystko można było „od nich” dostać.
- A za co jest to jedzenie, które jedliśmy przez cały czas”.- Dał się jednak przekonać tym, że spirytus bardzo szybko paruje i nie długo w otwartych naczyniach straci na swej wartości albo całkowicie zniknie. Przelali zawartości naczyń do uszczelnionej beczki po deszczówce. Dzięki temu mieli w czym się umyć i ugotować kartoflanki.
Całą noc przegadali. O tych, którzy powrócili, i tych, którzy jeszcze nie i chyba już nie powrócą. O tacie, Władku, Cześku, Zenku. Wielu sąsiadów już wróciło. Tata i Władek nie wrócą, ale Zenek i Czesiek może...

Był to czas powrotów. Codziennie zajeżdżało na ich podwórze kilka furmanek, by napoić konie, (były już wolne wiadra), lub przenocować w stodole. Bramę zamykali dopiero na noc, a i w nocy nieraz ktoś jeszcze szukał postoju. Tak to jest, gdy się mieszka w pierwszej „chałupie” przy drodze. Każdy idący w stronę ich domu człowiek, czy skręcający z szosy wóz, wywoływał drżenie serca i przynosił za każdym razem odrobinkę nadziei. Był to czas powrotów, czas nadziei. Był to przecież Wielki Tydzień, w którym wszyscy oczekujemy cudu. Rano w Wielką Sobotę wyjechali nocujący w stodole ludzie. Janek zagrabił z dziewczynami podwórze. Posypali tak jak przed wojną żółtym piaskiem i pociętym na sieczkę tatarakiem. Wszystko było tak jak zawsze, nawet ten zapach tataraku. Żeby jeszcze oni...
Wieczorem Natala zobaczyła skręcający z szosy wóz. Powiedziała do Janka, żeby się nimi zajął, gdy wjadą na podwórze, a sama zrezygnowana, choć z odrobinką nadziei weszła do domu. Nim zamknęła drzwi usłyszała niesamowity wrzask brata.
- Czesiek wrócił ! –

Babcia omal nie zemdlała. Wszyscy jak stali wybiegli na podwórze. Na podwórzu stała furmanka zaprzężona w dwa konie, naładowana jakimiś bambetlami a na ich wierzchu, na stercie pierzyn leżał Czesław. Próbował się z nich wygrzebać przy pomocy Janka. Wszyscy podbiegli mu pomagać. Wrzawa, płacze, piski, śmiechy. Nikt nie zauważył szczupłego chłopaka stojącego z boku za końmi. Przywiózł im syna i brata, a teraz - najlepiej jakby udało mu się zniknąć. Nie lubił takich sytuacji. Oni już razem, a on ma jeszcze tak daleko, że aż nie wiadomo jak daleko.

Gdy Czesław postawił nogi na ziemi obcałowywali go wszyscy, aż zaczął krzyczeć, że go zaduszą. W końcu, uspokoili się trochę i powycierali zapłakane twarze. Czesiek kazał Nynasiowi by pomógł rozprząc konie, a dziewczynom by zaczęły wnosić wszystko z wozu do domu, – bo przecież Tosiek sam nie da rady.
Na te słowa, Natali zadrżały nogi i osunęła się na ziemię. To na pewno te jej trzydzieści trzy kilogramy tak ją na ziemię ściągnęły, że aż konie się zaniepokoiły. Zaczęli ją cucić, a Janek powiedział, że znowu chce śledzia tak jak zawsze. Faktycznie, omdlenia Natali (te przed wojną) kończyły się wysyłaniem kogoś do sklepu po solonego śledzia. Już nawet Żyd wiedział, że tylko śledź może postawić ją na nogi. Kupującą Lucynę a potem Janka pytał zawsze, czy to znowu Natalka zemdlała. Teraz już nie ma sklepiku i tego Żyda. Rewki, jego córki, z którą chodzili do szkoły też już nie ma. Śledzi też, więc klepali Natalę po twarzy śmiejąc się z przypomnianej przez Nynasia historii. Słyszała wszystko. Najwyraźniej zakończenie. Było jej głupio, zwłaszcza, że nad swoją twarzą zobaczyła twarz Tośka. Czesław kazał mu ją zabrać na ławkę pod dom, żeby nie przeszkadzali rozpakowywać przywiezionych rzeczy. Sam z nimi usiadł, potem dosiadła się babcia i tak we czwórkę objęci tulili się i płakali nawzajem uspokajając się i wycierając łzy płynące jak grochy. W tym czasie dziewczyny pownosiły toboły i tobołki do domu, a Janek wprowadził konie do obory, po zabranych przez Folksdojcza krowach (bo przecież stajni nigdy nie mieli). Potem zawołał Lucynę i Krysie, żeby pomogły mu zdjąć z wozu przysypany sianem ogromny krąg żółtego sera.
– Takiego jeszcze w życiu nie widziałem – krzyczał Nynaś turlając po ziemi w stronę domu. Oprócz tego sera przywieźli zasolonego w kamiennym garnku, prawie całego świniaka.
„Tak skruszał – opowiadał tata - że można było jeść na surowo. Mieliśmy jeszcze więcej. Były dwa worki mąki, ale każdemu po drodze dawaliśmy za inne rzeczy, których potrzebowaliśmy. Prowadziliśmy pięknego konia. Chyba nawet ładniejszego od „Baśki” (tej, co na mobilizacje twój dziadek oddał z nową nieużywaną jeszcze uprzężą mówiąc – konia nie żal a uprząż po cóż dać starą). Prowadziliśmy luzem, bo bestia nie chciała się słuchać po Polsku. Chciałem obłaskawić, ale od razu za Wejherowem Ruski zabrali. A te szkapy to nam w Toruniu wymienili. Mieliśmy młode. Te już prawie zębów nie miały. W Fordonie, tymi na pewno nie dałbym rady przez most przejechać. Tam była jedyna przeprawa przez Wisłę. Most pontonowy, bo ten żelazny był wysadzony. Na piechotę można byłoby po nim jakoś przejść, ale z Czesławem, no i szkoda koni i wozu. Zrobili szlaban z jednej i drugiej strony. Karabiny maszynowe i działka przeciwlotnicze w okopach. Pełno wartowników. Staliśmy tam dwa dni. Mnóstwo ludzi i furmanek. Nikt nie wiedział czy będą przepuszczać. A co z mostem w Toruniu też nie było pewności, że jest? Trzeba by dookoła przez Bydgoszcz – a to o wiele dalej.

Poszedłem. Cześkowi dałem bat i kazałem każdego przegonić, bo mówię, że się nie obejrzysz jak jeden będzie zagadywał a drugi wszystko z wozu ściągnie. Z jednym wartownikiem trochę pogadałem. Po rosyjsku. Ciężko było go nazwać ziomkiem, bo miał skośne oczy. Gdzieś go z Mandżurii aż tu przygnało. Potem dopiero przyszedł drugi. Temu to i „złoty – pozłacany” zegarek się spodobał. Z obozu go niosłem przez całą ewakuację (razem ze scyzorykiem Gerlacha, który ja w dzieciństwie zgubiłem) i aż tu się przydał. Kazał patrzeć a jak da znać to tak powoli, niby zawracając, żeby inni się nie spostrzegli, podjechać w stronę szlabanu. On wtedy go podniesie. Najpierw dzwonił na drugą stronę czy nie będą jechać jakieś czołgi czy samochody. No i dał znać. Machnął w moją stronę głową. Wszyscy to widzieli, bo cały czas nie spuszczali mnie z oczu. Podjechaliśmy do szlabanu i wjechaliśmy na most a wszystkie furmanki za nami. Zaczęli strzelać żeby powstrzymać resztę. Nasze konie, gdy je podciąłem lekko batem, zwyczajne widocznie do takich gonitw, spragnione ruchu po dwudniowym bezczynnym staniu, nie dotykały nawet kopytami desek mostu. Płynęły w powietrzu. A wóz – myślałem, że się rozsypie. Czesławowi oczy wyszły na wierzch i wyglądał jakby w tych pierzynach frunął jak w chmurach. Na drugiej stronie szlaban czekał już podniesiony, a wartownicy na wszelki wypadek zeszli aż za schron ułożony z worków wypełnionych piaskiem. Przejechało za nami mnóstwo furmanek. Nie patrzyłem nawet ile. Dałem koniom swobodę a one nie zatrzymały się jeszcze przez parę kilometrów. To były dobre konie. A tych to chyba nawet do pługa by nie zaprzągł, bo by się przewróciły. Do Prokopowicz na pewno też by nie dociągnęły tego wozu. I tak wiedziałem, że nie mogę tam jechać. To był już Związek Radziecki. Wiedziałem, co oni robią ze swoimi powracającymi z obozów lub oflagów. Wszyscy trafiali jako szpiedzy do gułagów na Syberię lub byli rozstrzeliwani tak jak ci, którzy nie chcieli wcielić się do Armii Czerwonej po odbiciu z obozu.
Zresztą sam wtedy nie wiedziałem co robić.


„Napisałem do domu, że żyję i zostałem”.
powrot.jpg
powrot.jpg (48.48 KiB) Przejrzano 5716 razy
Ostatnio zmieniony śr maja 05, 2021 9:31 am przez Dziadek Jacek, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Przemek
Posty: 39
Rejestracja: czw kwie 07, 2016 9:31 pm

Re: W związku z brakiem wspomnień o grobie Holendra w Józefkowie, wydarzń w Żagnie i podobnych z tego czasu.

Postautor: Przemek » wt maja 04, 2021 10:28 pm

Dziadku Jacku !
Dzięki ci za taki tekst. Przeczytałem trzy razy, a jeszcze do niego będę wracał póki nie wchłonę całości.
Takie teksty są dla mnie lepsze niż dobra książka, gdyż są oparte na faktach i tętnią życiem pomimo tylu nieszczęść.

Pozdrawiam.
Ostatnio zmieniony pt maja 28, 2021 2:17 pm przez Przemek, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Majsterek
Administrator - Stowarzyszenie
Posty: 948
Rejestracja: pn lis 15, 2010 11:20 pm

Re: W związku z brakiem wspomnień o grobie Holendra w Józefkowie, wydarzń w Żagnie i podobnych z tego czasu.

Postautor: Majsterek » śr maja 05, 2021 8:35 am

Pięknie napisane, oby więcej takich wspomnień trafiało na nasze forum.

Przeczytałem to z łezką w oku, powinno się z tego jakiś wiersz napisać, naprawdę w punkt.

Pozdrawiam
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Re: W związku z brakiem wspomnień o grobie Holendra w Józefkowie, wydarzń w Żagnie i podobnych z tego czasu.

Postautor: Dziadek Jacek » śr maja 05, 2021 9:17 am

Przemku i Majsterku cieszę się, że jest popyt na takie opowiadania. Mam tego więcej i jeśli będę coś co jakiś czas dokładał to i temat nie zamrze. Jeśli jednak chcecie z tym coś robić, (przenosić) to się zgadzam.
Spisałem wszystko co w pamięci rodziny się uchowało przed zapomnieniem bo już moje dzieciaki by tego nie poskładały. Nazwałem to "Powroty", a są to spisane nie tylko te najstarsze ale i te moje powroty w te strony.
Bohaterowie tych najstarszych wspomnień (oprócz jednej) już nie żyją. Nic nowego już nikt nie dołoży, chociaż każdy miał swoją wersję wydarzeń. Ja trochę opowieść "sfabularyzowałem" nie zmieniając jednak treści przekazu. Sprawdziłem różne fakty ze wspomnień w naukowych opracowaniach zwłaszcza z czasów konspiracji.
Mam też i zdjęcia i jeśli nie szkoda miejsca na serwerze to mogę kilka wstawić

Jeśli chcecie to parę wieczorów Wam zajmę.
(Przepraszam za błędy - nieraz nawet mądry komputer nie wie o co mi chodzi. )
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Re: W związku z brakiem wspomnień o grobie Holendra w Józefkowie, wydarzń w Żagnie i podobnych z tego czasu.

Postautor: Dziadek Jacek » śr maja 05, 2021 10:03 am

Jak wspomniałem jest tego więcej. Przeszło sto lat historii rodziny, zwłaszcza tej ze strony matuli bo większość wspomnień ojca zostało za Bugiem i już chyba nie da rady odtworzyć .
Tego nie da rady streścić w jeden artykuł, chyba że w odcinkach. Jeśli macie chęć to mogę zacząć od początku.
Dajcie wskazówki jak to zrobić z sensem.
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Dziadek Jacek » śr maja 05, 2021 11:55 am

Nie popadajcie w jakiś jeszcze niczym nie poparty zachwyt. Talentu do pisania nie mam a tylko historia może wciągnąć jeśli nie zwrócimy na to uwagi
Awatar użytkownika
Przemek
Posty: 39
Rejestracja: czw kwie 07, 2016 9:31 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Przemek » śr maja 05, 2021 12:36 pm

Może nie doceniasz sam siebie. Jednak firmujesz na tym forum przeszło sto wpisów, może warto by było żebyś był prekursorem nowego działu „Ratujmy wspomnienia”. Nie jedna relacja leży gdzieś w szufladzie ku zaprzepaszczeniu.

Pozdrawiam
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Dziadek Jacek » czw maja 06, 2021 7:04 pm

Dziadek Jacek pisze:
śr maja 05, 2021 11:55 am
Nie popadajcie w jakiś jeszcze niczym nie poparty zachwyt. Talentu do pisania nie mam a tylko historia może wciągnąć jeśli nie zwrócimy na to uwagi
Tak jak napisałem powyżej. Jeśli przetrzymacie początek to dalej będzie ciekawsze. Zaczyna się wszystko historią Skępego więc może być "mdłe", bo cóż to może być za historia?!
Miał to być przekaz dla moich dzieci bo wnuki mam dopiero od 3,5 i 2 lat. Wydrukowałem na własnej kopiarce i samodzielnie oprawiłem kilkanaście egzemplarzy. Jako "manualny" sobie z tym poradziłem - wygląda jak prawdziwa książka. To co jest w środku, chyba da radę przetrawić chociaż uprzedzam, że moja psor. od J.polskiego mówiła, że pisarzem nie będę.



POWROTY

Chciałbym, by te zapisane
przeze mnie kartki, kiedyś po zszyciu, może przez
kogoś nazwane książką, stały się epitafium Tym, którym
nie wystawiano pomników, marmurowych płyt
przy głównym wejściu a zwłaszcza Tym, których nawet nie poodnajdywano
aby pochować pod lastrykowym nagrobkiem przy bocznej
furtce wiejskiego cmentarza.



Od autora:
Do zebrania tego wszystkiego sprowokowały mnie smutek, rozgoryczenie i łzy mojej mamy. W jednej z książek przeczytała o gazetce drukowanej w jej rodzinnym domu...
„Tyle się nacierpieliśmy i to zapomnieć, wymieniono tamte nazwiska - a tata, a my ?”.
Uzmysłowiłem sobie, że pamięć nieutrwalana i niezapisana jest bardzo krótka, przetrwa tylko wśród najbliższych i tylko w szczątkowych postaciach przez jedno a najwyżej dwa pokolenia. Tak stało się z najstarszymi ustnymi przekazami w naszej rodzinie. Jeśli ja tego nie zapiszę, to me dzieci swoim nie będą miały, co już przekazać. Zagłębiam się w te nagromadzone w mej pamięci od najmłodszych lat opowieści. Układam w jakąś całość i pisze, a wodze wyobraźni puszczam tylko w miejscach, które nie wypaczą faktów. Po wyczerpaniu mojej pamięci postaram się uzupełnić wszystko pamięcią tych, którzy pamiętają więcej. Zapis w komputerze jest niesamowitym wynalazkiem. Nie trzeba używać gumki a przy dopisywaniu czegokolwiek mam pewność, że będzie na to miejsce.

Żeby jeszcze nieporadne palce odnajdywały szybciej klawisze zanim zapomnę, co chciałem napisać.


Mojej mamie
na osiemdziesiąte piąte urodziny
Jacek

Kąty Węgierskie 2004 rok

U źródeł rzeki Mień

Wszyscy mamy takie miejsce, obok którego przejeżdżając musimy spojrzeć do tyłu, za siebie. W mej rodzinie od pokoleń, bez względu na przywiązania i sentymenty często zostawiamy nasze domy - nieraz kilka razy w życiu i przenosimy się gdzieś dalej, nieraz bardzo daleko.
Niedawno ponownie to uczyniłem. Dziwne jednak, że wspomniane me miejsce gdziekolwiek bym się nie przeniósł jest zawsze po drodze. Teraz także. Mimo, że zbudowano tu obwodnice, a niewiedzący o nim nawet w tym kierunku nie odwróci głowy. Wjeżdżając łukiem na wzniesienie z mostem, którego nikt z przejeżdżających nie zauważa przekraczając dozwoloną prędkość – spoglądam w lewo. W lewo za siebie. Nieraz muszę patrzeć długo. Ze strachu, co chwila przenoszę wzrok na drogę, mimo iż wiem, że samochód sam się prowadzi nawet przy bardzo dużej prędkości po tym dobrze wyprofilowanym łuku. Patrzę i czekam aż znad często zamglonej, podmokłej równiny, spoza grup drzew zabłyśnie coś w słońcu lub zaszarzeje w poświacie księżyca. Trwa to zwykle chwilkę, ale wystarcza by pojawiły się w oczach łzy a przez głowę przewinęły się wspomnienia.

Widok na klasztor z obwodnicy.png
Widok na klasztor z obwodnicy.png (268.48 KiB) Przejrzano 5693 razy
Zdarza się, że nie „przelatuję obwodnicą” a wjeżdżam do miasteczka. Wtedy podobne doznania oczekują mnie przy bocznej, bardzo dawno temu z żelaza kutej furtce na cmentarz. Stojąc przed nią ze wzrokiem skierowanym wzdłuż kamiennego parkanu w kierunku jeziora, widzę mostek łączący zakrzaczoną wysepkę z drogą biegnącą do jeziora. Mówili, że były to „okopy” z wojen szwedzkich – możliwe. Mnie to jednak bardziej pasowało na obronny gródek, taki jak Spychów Juranda.
Okop.png
Okop.png (130.12 KiB) Przejrzano 5693 razy
Po przeczytaniu innych lektur dopasowywałem ich treść do tego otoczenia. Krzyżacy ustępowali Szwedom, ci zaś carskiej armii, potem pojawiali się Prusacy, tych zastępowali czerwonoarmiści a potem Niemcy. Wśród ludzi, którzy stawiali im opór chciałem widzieć swoich przodków. Było by to wspaniałe znaleźć gotyckie epitafium, jakąś barokową tablicę tuż przy głównym wejściu cmentarza. Rzeczywistość jest okrutna. Za skrzypiącą boczną furtką, nazwisko dziadków na lastrykowej płycie. Razem z dziadkami pochowana była ich córka, którą po śmierci jej męża dzieci przeniosły do osobnego grobu. Druga córka w głębi. Nieopodal mały grobek z tym samym nazwiskiem - wnuczki, trochę w głębi cmentarza syn z żoną - mój chrzestny. Jest jeszcze jeden – ciotki – żony najstarszego syna. Nie znajdzie więcej grobów z tym nietypowym dla okolicy nazwiskiem. Pojawiło się tu na początku lat dwudziestych, dziadek z nim tu przywędrował. Przywędrował, – ale tu nie został. Nazwisko rodzina kazała wykuć by mieć gdzie zapalić dla niego świeczkę podobnie jak dla jednego z jego synów. Zaistnienie grobów bliskich, zakotwicza w okolicy żyjących. Po jakimś czasie jednogłośnie stwierdzamy, że jest to miejsce naszego pochodzenia. Miejsce pochodzenia rodziny Lulińskich, - rodziny mojej mamy. Nim się tu osiedlili, przybywali tu wielokrotnie. Nie tylko oni.

To miejsce od pięciuset lat zna ta część Polski – Ziemia Dobrzyńska, Kujawy, Mazowsze. Obok cmentarza w „borku”- w pozostałości dawnej puszczy ukazywała się Matka Boska Skępska. Wcześniej wśród bagien, starych borów, w przesmyku między dwoma jeziorami, na piaszczystym pagórku utworzonym przez lodowiec pobudowano osadę - gród. Może od położenia „na kępie” nazwano go Skępe. W 1445 roku dziedzic tych dóbr Mikołaj Kościelecki, wojewoda brzesko – kujawski i starosta dobrzyński wydał przywilej lokacyjny i uczynił z niego miasto. Tak naprawdę tylko te prawa, o tym świadczyły. Biedna okolica, z dala od ważnych traktów i na swe nieszczęście w bezpośrednim sąsiedztwie Zakonu Krzyżackiego. Grabili oni te tereny. Potrafiono się też przed nimi bronić. W 1465 roku nad jeziorem Mielno stoczona została potyczka w wyniku, której trzystuosobowy oddział krzyżacki został nie tylko pokonany, ale nawet „do nogi wybity”. W tych czasach przez Ziemie Dobrzyńską często przechodziły zarazy i nie ominęły Skępego. Parokrotnie miasteczko strawił pożar. Potop szwedzki spowodował całkowity upadek, a rozbiory nie pozwoliły się już podźwignąć. Car mszcząc się za liczny udział mieszkańców w powstaniu styczniowym odebrał prawa miejskie w 1867 roku. Wielu mieszkańców zesłano na Syberię, wielu zginęło w walkach. Znana jest potyczka pod nieodległym Koziołkiem. Pochowano ich jak i wcześniejszych bohaterów tej ziemi w borku, w pobliżu kapliczki upamiętniającej miejsce cudownych objawień. Leżeli tam też bohaterowie I wojny światowej i wojny polsko - bolszewickiej. Wśród starych drzew powstał istniejący do 1941 roku cmentarz z katakumbami podobnymi do krypt na warszawskich Powązkach – taka nekropolia tej części Ziemi Dobrzyńskiej. Miejsce to stało się nie tylko celem pielgrzymek religijnych, ale również patriotycznych i kulturalnych przeżyć. W sierpniu 1939 roku w nocnej scenerii skępskich katakumb wystawiono II część Dziadów Mickiewicza. Obejrzało go wielu mieszkańców z całej okolicy. Był to ostatni moment istnienia w całości tego miejsca. W 1941 roku spędzeni przez Niemców mieszkańcy musieli zburzyć katakumby i barokową kapliczkę istniejącą od 1755 roku. Szczątki zmarłych przeniesiono do zbiorowej mogiły pod murem cmentarnym. W ten sposób prochy leżących tu obywateli, zmieszały się ze sobą bez względu na swe znaczenie za życia i ich majętność. Gruz utwardził drogę do Łąkiego a kamienne tablice z nazwiskami, ukryte pod warstwą ziemi dotrwały szczęśliwie do dzisiaj i podobnie jak lastrykowa tablica na grobie mego dziadka nie oznaczają miejsca ich spoczynku. Tablice przeniesiono na dziedziniec klasztoru w Wymyślinie.

Właśnie w wieżach tego klasztoru odbijają się promienie słońca lub poświata księżyca widoczne z dość odległej obwodnicy, wystarczy spojrzeć w odpowiedniej chwili w lewo za siebie.
Nim wjadę z obwodnicy na starą drogę, opowiem jeszcze o tym miejscu. Jest to opowieść przetłumaczona przez jednego z dziedziców tych dóbr, z łacińskiej relacji zakonnika. Jak pisał zaczęło się przy trakcie wiodącym ze Skępego do Lipna jeszcze przed 1480 rokiem. Nad brzegiem jeziora leżał wielki kamień, możliwe, że oznaczał miejsce zwycięskiej bitwy nad Krzyżakami. Zapis, że bitwa z nimi odbyła się nad Jeziorem Mielne, nie oznacza, że w średniowieczu jezioro Mielne było tym samym jeziorem co dzisiaj. Tamto jezioro przed dziewiętnastowiecznymi melioracjami nazywane było „J. Czermno” albo J. Wólczańskie. Jest zapis z końcówki średniowiecza „ że chłopi w Czermnie gonty robią, i że jaz pusty na strudze”. Młyn od średniowiecza istniał na końcu Jeziora Wielkiego, w przełomie na Mieniu, gdzie zakonnicy mieli zapisane prawo mielenia swego zboża. Zapewne dzisiejsze J. Wielkie było wtedy mniejsze od tamtego, które obejmowało może nawet „Bagna Patana” a od tego młyna mogło się zwać Mielne. Kamień więc i miejsce bitwy musiało się znajdować na odcinku między Wioską a Borkiem, którędy jeździła do miasta (Skępego) dziedziczka. Widywano nad nim światło, słyszano śpiewy a wielu widziało Matkę Boską. Kamień miał mieć odciśnięte ślady stóp. Doznawano tam uzdrowień, więc ludność i nawet z dalszych okolic zaczęła licznie tu przybywać. Przy kamieniu postawiono wielki dębowy krzyż, który od razu został przyozdobiony dziękczynnymi wotami. Sława cudownego miejsca rosła. Coraz więcej osób doznawało uzdrowień. W objawieniach Matka Najświętsza przekazywała, iż miejsce to upodobała dla siebie i swego syna, i chce by tu osiedlili się zakonnicy „chwałę Bożą we dnie i w nocy odprawiający”. Jak głosi przekaz, w 1495 roku, ciężko chory Jan z Pobiedzisk (faktyczne istniejąca miejscowość z gródkiem) na polecenie Matki Bożej przybył do Skępego. Nie zastał tam kościoła a nawet kaplicy i zaczął żałować swej drogi. W tamtych czasach nawet będąc zdrowym, przebyć spod Poznania prawie dwieście kilometrów było nie lada wysiłkiem. Zbagatelizował to miejsce i rozgoryczony powrócił do domu. Niebawem doznał ponownego objawienia, w którym Panna Święta nakazała, by powrócił do Skępego i namówił właścicieli tych dóbr do zbudowania kaplicy. Uzdrowiony Jan nie musiał wcale namawiać dziedziców Kościeleckich. Byli już dawno przekonani o cudowności tego miejsca i niezwłocznie pobudowali drewnianą wówczas kaplicę. Wtedy córka kasztelana Kościeleckiego Zofia, chroma – o bezwładnych nogach kazała się tam zanieść. Po drodze doznała uzdrowienia i doszła o własnych siłach. W podziękowaniu postanowiła ufundować obraz. W tym celu udała się do Poznania. Odwiedziła wiele pracowni, lecz nic nie wybrała. Podobieństwo do objawiającej się Najświętszej Panienki odkryła nie w obrazie, lecz w figurze schowanej na zapleczu mniej znanego artysty. On sam zaskoczony twierdził, że nie jest to jego praca a nawet nie wie, w jaki sposób u niego się znalazła. Nie wziął też pieniędzy, którymi chciała obdarować go szczęśliwa kasztelanka.
Panienka Skępska i jej kopia z nad bramy.png
Panienka Skępska i jej kopia z nad bramy.png (116.98 KiB) Przejrzano 5693 razy
Wizerunek Matki Boskiej Skępskiej jest gotycką rzeźbą z drewna lipowego pokrytego warstwą polichromii. Niektórzy z racji dziwnego pochodzenia i wysokiego kunsztu wykonania (podobnego do dzieł Wita Stwosza), przypuszczają, że pochodzi z jego szkoły. Dzisiaj oglądamy Ją ubraną w złoty płaszcz z kwiatowym ornamentem. Uwidoczniony jest jej błogosławiony stan. Głowę ozdabia barokowa, szczerozłota korona wysadzana szlachetnymi kamieniami. Nad lekko pochyloną głową umieszczono dwanaście złotych gwiazd. Stoi na srebrnym księżycu trzymanym przez dwa anioły. Ma złożone do modlitwy ręce. Wygląda jak dostojna królowa, lecz patrzy na nas pełną zadumy, rozmodloną dziewczęcą twarzą. Ludowi rzeźbiarze przedstawiają Ją najczęściej w barokowej postaci. W warszawskim Muzeum Etnograficznym na dwanaście figurek Matki Boskiej z mazowieckich kapliczek, osiem jest kopiami Skępskiej Panienki co może być poparciem królowania również na Mazowszu, mimo, że Ziemia Dobrzyńska należała do Kujaw.
Gdy w 1496 roku stanęła w ołtarzu drewnianej kaplicy, wzmógł się napływ pielgrzymów a z tym ilość cudów i uleczeń. Po dwu zaledwie latach pobudowano pierwszy murowany kościół a w fundamentach znalazły miejsce resztki kamienia, który wcześniej pielgrzymi rozbijali na kawałki i zabierali jako cudowne relikwie.

W tym też czasie podjęto kroki do sprowadzenia zakonników, gdyż trzeba było w zorganizowany sposób pokierować setkami przybywających pielgrzymów. Biskup Mikołaj Kościelecki w 1498 roku po uzyskaniu zgody papieża Aleksandra IV sprowadził do Skępego Ojców Bernardynów. Po sprzedaży swych sreber stołowych, pieniądze przeznaczył na rozpoczęcie budowy. Początkowo zakonnicy mieszkali w zabudowaniach dworskich we Wiosce. W tym miejscu trzeba wyjaśnić, że właściciele Skępego, pewnie na wzór zachodni, pobudowali rezydencje pod miastem, gdzie mieszkali z dala od gwaru. Te dwie niby odrębne miejscowości rozdzielone były podmokłą równiną z małą rzeczką wpadającą do Jeziora Wielkiego i dość obszernym borkiem - pozostałością starej puszczy. Na skraju tego lasu usytuowano klasztor.
Legenda głosi, że fundator wyznaczając grunt oddawany pod jego budowę zażartował, że odda taki obszar, jaki zdoła obejść któryś z braci zakonnych niosąc prawdopodobnie ten wspominany już ogromny kamień. O dziwo, okazało się, że wśród zakonników był mocarz, który nie dosyć, iż zdołał unieść, ale bez większego wysiłku (na pewno z pomocą Najświętszej Panienki Skępskiej) obnosił go po okolicy na oczach zaskoczonego darczyńcy. Dzięki temu starczyło miejsca na duży kościół z dobudowaną kaplicą i przestronnymi krużgankami, obszerny klasztor, budynki gospodarcze i zajazd dla pielgrzymów. W posiadaniu zakonu był ogród, sad i pola uprawne a także borek, w którym po jakimś czasie ponownie zaczęła ukazywać się Matka Boska Skępska. Pewnie w pobliżu powstały też domy dla ludzi obsługujących klasztor i pielgrzymów. Wszystko zajmowało pewien dobrze obmyślony obszar i ponoć od tego „wymyślenia”, powstałą miejscowość nazwano Wymyślin. Tak, więc tutejsza Najświętsza Panienka nazywa się „Skępska”, objawiała się pod Wioską Skępską a ma sanktuarium w Wymyślinie.

Dzisiaj jest to już jedno scalone miasteczko. W 1997 roku odzyskało prawa miejskie. Mieszkańcy długo się do tego nie przyzwyczają. Starzy pamiętają czasy odrębności, gdy na Skępe mówiono „Kozłowo”. Jak wcześniej wspomniałem ziemia a zarazem i ludność była tu uboga, więc oprócz kóz ciężko było cokolwiek uchować. Na mieszkańców z dziada – pradziada mówiono Koźlarze. Na dowód przywiązania do tej śmiesznej nazwy, niedawno na rynku postawiono pomnik koziołka.

Z dziecięcych lat pamiętam rynek wybrukowany „kocimi łbami” i bardzo krótkie uliczki, po których ze względu na ten bruk ciężko było jeździć rowerem. Z tych czasów znam wyraz „pódrożek”, który oznaczał wydeptaną przez pieszych ścieżkę biegnącą przy krawędzi drogi. Ciężko tam było zabłądzić gdyż stojąc na rynku widziało się między domami „koniec” miasteczka. Wybierało się uliczkę, która prowadziła w tym kierunku i problem sam się rozwiązywał.

Przez kilkanaście lat, co wakacje przyjeżdżaliśmy tu nad Jezioro Wielkie, na wczasy w małych domkach letniskowych zakładu pracy moich rodziców. Między innymi miałem opanowaną trasę do gospody, gdzie były wykupywane obiady na całe dwutygodniowe turnusy. Często jechałem z trojakami napełnionymi ciepłymi potrawami i kanką, z której wychlapywała się „pomidorowa”. Z placyku przy gospodzie w lewo pod górkę, potem w prawo – prawą stroną ryneczku. Trzeba było uważać by nie zahaczyć pedałem o pojedyncze schodki, wystające przed progami z niskich, przeważnie drewnianych, stojących blisko „jezdni” domów. Pamiętam też bardzo charakterystyczny dla tych ziem, „dom podcieniowy” opisany nawet w książkach a przeniesiony do toruńskiego skansenu.
Rekonstrukcja Domu ze Skępego.png
Rekonstrukcja Domu ze Skępego.png (76.65 KiB) Przejrzano 5693 razy
Miał on podział na „białą” i „czarną” izbę i używany taki jak w średniowieczu „komin sztagowy”. Była to konstrukcja składająca się z czterech drabin, między poprzeczki, których przeplatywano wiązki słomy, trzciny lub witek wierzbowych oklejanych gliną. To w takim kominie zajmującym znaczną część sieni czy czarnej izby palono ognisko pod wiszącym na poprzeczce garnku. W późniejszych już czasach, do takiego komina podłączano trzon kuchenny czy murowany piec z cegły. Do mojego dzieciństwa był zamieszkany a przypomniałem sobie o nim grzebiąc w „mądrych książkach”.
Za rynkiem jechałem wąską uliczką z domami pomalowanymi na jasny orzech lub wyblakłą zieleń. Niektóre z nich były podobnej architektonicznej formy, tylko już z murowanymi kominami. W większości tak jak tamten, stały szczytami do ulicy lecz miały zabudowane „podcienie” przez co schodek pod drzwiami wystawał na ulicę.
Potem przy drewnianej wieży nieistniejącego już kościoła, zjazd w stronę rzeczki o kamienistym dnie z wodą tak wtedy czystą, że można było ją pić. Bardzo krótka rzeczka wypływała z niewielkiego jeziora zwanego Święte, by za chwile wpaść do drugiego – Małego. Za mostkiem trzeba było zjechać z dość stromego zbocza i brzegiem rzeczki dojechać do jeziora. Przy samych trzcinach, miękką torfiastą ścieżką, dojeżdżało się do niespotykanej już chyba nigdzie budowli. W pozbawionej trzciny zatoczce był zbudowany drewniany pomost. Na jego końcu, na palach, stała dość dużych rozmiarów drewniana kryta strzechą szopa. Dla nas wtedy dziesięciolatków, była ogromna, nazywaliśmy ją „stodołą”. Od strony jeziora miała wrota, przez które do części nieposiadającej podłogi można było wpłynąć wielką rybacką łodzią. Był to taki garaż dla łodzi a pomost stanowił nabrzeże do rozładunku ryb. Z jednej strony miał chwiejną barierkę. Skoczenie z niej, choćby na tyłek było czymś wspaniałym. Byli tacy, przychodzili w samych gaciach, więc musieli mieszkać blisko, którzy z balustrady wdrapywali się na strzechę. Stawali przez chwilę na samym jej czubku, nieruchomieli, by dać nam wszystkim czas na „wielką” zazdrość. Podziwialiśmy ich opalone wysportowane sylwetki i odwagę. Z wytrzeszczonymi oczami patrzyliśmy jak odbijają się jeszcze do góry, rozkładają w bok ręce, przekręcają się w powietrzu głową w dół i z lekkim pluśnięciem rozcinają wodę najpierw wyciągniętymi do przodu rękoma a potem resztą ciała. Woda w tym jeziorze była bardzo czysta, ale miała prawie czarne zabarwienie, chyba od torfowisk, które zalegały przeciwległy brzeg. Tak, więc skaczący znikali w momencie zetknięcia się z nią, a my czekaliśmy, kiedy wypłyną. Potrafili wpłynąć pod pomost i schowawszy się za palami udawać, że się utopili. Z tej strony jezioro było bardzo głębokie, gdyż brzeg powstał, jako wypiętrzenie moreny czołowej ostatniego zlodowacenia. Wystawał na parę pięter ponad lustro wody. Obrastał go las a na samej górze tuż przy krawędzi pobudowany był chyba ośrodek zdrowia. Skoki często się powtarzały i mogły trwać dłużej niż potrzeba na wystygnięcie wiezionego obiadu. Po obejrzeniu „jeszcze ostatniego” trzeba było szybko pedałować, aby nadrobić według nas ten wcale niezmarnowany czas.

Ostatni odcinek był krótki, bo i jezioro było nie tylko z nazwy małe w porównaniu z Wielkim, od którego rozdzielała go sztucznie usypana w 1930 roku grobla. Jej szerokość w najwęższym miejscu wystarczała na minięcie się furmanek. Brzegi z obydwu stron porastały stare olszyny i wierzby. Niektóre poprzewracały się, zwłaszcza od strony Małego, gdzie było bardziej stromo a drzewa nie miały wystarczającego oparcia. ”Leżały” poziomo ze sterczącymi kikutami konarów. Tworzyły wspaniałe stanowiska do łapania ryb, zwłaszcza, gdy posiadało się tylko żyłkę przywiązaną do leszczynowego kija. Od strony dużego jeziora brzeg grobli przyroda całkowicie upodobniła do naturalnego, podmywając falami powstającymi na jego dużej, niczym nieograniczonej powierzchni. Grobla łączyła przeciwległe brzegi tworząc dwa odrębne jeziora. Pozostawiała jednak przy nizinnym, bagnistym brzegu rzeczkę z mostkiem na wyspę widzianą od strony bocznej cmentarnej furtki. Wysepka dająca z tej strony oparcie grobli, według mieszkańców była z czasów wojen szwedzkich i wszyscy nazywali ją „okopem”. Nie wykluczam, że wtedy mogła służyć, jako ufortyfikowana baza wypadowa dla jakiegoś polskiego oddziału, gdy działania przechodziły w wojnę podjazdowo - partyzancką. W trakcie przystosowywania jej do tych celów okoliczna ludność czynności te kojarzyła z budową i stąd myślę takie przekazy. Teraz wiem, że większość takich miejsc dawni kartografowie nazywali „szwedzkimi szańcami”. Faktycznie jest budowlą stworzoną przez człowieka na początku średniowiecza. Najnowsze, ponowne badania „skorup ze Skępego” wskazały nawet na ich pochodzenie z VIII w, nazywając je „grupą stylistyczną skępską”, co by wskazywało na jakąś odrębność kulturową od Kujaw i Mazowsza. Z pozostałości, jakie dziś możemy oglądać stwierdzono, że gród nie był dużych rozmiarów, jego średnica nie przekraczała pięćdziesięciu metrów. Ustalono, że na podmokłym terenie ułożono podwalinę z dębowych bierwion i na takiej platformie usypano wał w kształcie pierścienia. Ze względu na dość dużą odległość od twardego lądu, przez bagnisty teren zbudowany był most. Wnętrze obecnie przerobiono na amfiteatr i urządzano akademie oraz zabawy. Obok, od strony Jeziora Wielkiego pobudowano na rozległych pomostach kawiarnie. Można było do niej dobić kajakiem lub łodzią albo przyjść na spacer. Posiedzieć „Na dechach”, (bo tak nazywała się ta kawiarnia) pod parasolami, przy kuflu sierpeckiego piwa i „powrócić” z powrotem w tamte czasy.
Ostatnio zmieniony pn maja 10, 2021 7:23 am przez Dziadek Jacek, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Przemek
Posty: 39
Rejestracja: czw kwie 07, 2016 9:31 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Przemek » czw maja 06, 2021 9:00 pm

Jako "manualny" sobie z tym poradziłem - wygląda jak prawdziwa książka. To co jest w środku, chyba da radę przetrawić chociaż uprzedzam, że moja psor. od J.polskiego mówiła, że pisarzem nie będę.
Jacku

Twoja Pani Profesor nie mogła przewidzieć że przyjdą czasy, gdzie manualni mają swoją szansę podzielenia się z innymi swoim zasobem wiedzy poprzez forum.

Pozdrawiam serdecznie
Przemek.
Ostatnio zmieniony ndz cze 13, 2021 12:07 am przez Przemek, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Majsterek
Administrator - Stowarzyszenie
Posty: 948
Rejestracja: pn lis 15, 2010 11:20 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Majsterek » czw maja 06, 2021 11:05 pm

Bardzo ładnie się temat rozwija.
Trzeba Zbyszkowi podziękować, bo to za sprawą jego wpisu o grobie, jak się okazało Holendra, odżyły wspomnienia. Tym bardziej czekamy na nowe wrzutki od Zbyszka który jak znam życie, mimo niewdzięcznej pogody wytrwale przemierza polską krainę w poszukiwaniu najróżniejszych ciekawych miejsc.

Ja tu od siebie nie chce za wiele ingerować. Dorzucę kilka archiwalnych fotografii że Skępego i może zaproponuję rozbicie wątku i przeniesienie części postów do bardziej pasującego działu. Za parę dni wrzucę jako kolejny z artykułów. Przypominam że dostęp do nich jest również z poziomu zakładki "archiwum" na głównej, gdzie posortowane są wg lat opracowania. A jak uzbiera się kilka artykułów od Jacka, damy taki fajny promocyjny wstęp - zachętę do całego cyklu, z odnośnikami do artykułów rozmieszczonych w odpowiednich działach forum. Pójdą też jako odnośniki w indeksie graficznym na mapie, jako że wiele informacji w nich zawartych dotyczy konkretnych miejsc.
Co do facebook'a o którym wspomina Przemek, a który stał się rynsztokiem z fekaliami o cenzurowanym kierunku przepływu, z pierwszeństwem z lewej strony... Nic już tam wrzucać nie zamierzam, bo nie rzuca się pereł (jakimi są niewątpliwie rodzinne, z pietyzmem wyartykułowane wspomnienia Jacka) między świnie.
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Dziadek Jacek » pt maja 07, 2021 10:44 am

A jak uzbiera się kilka artykułów od Jacka, damy taki fajny promocyjny wstęp - zachętę do całego cyklu, z odnośnikami do artykułów rozmieszczonych w odpowiednich działach forum. Pójdą też jako odnośniki w indeksie graficznym na mapie, jako że wiele informacji w nich zawartych dotyczy konkretnych miejsc.
Jak pisałem, jest tego trochę i faktycznie tyczy się konkretnych miejsc.
Byle czasu wystarczyło. W mojej rodzinie faceci z jednym chyba wyjątkiem nie doczekiwali się sędziwego wieku, nie dorzywając nawet emerytury, a ja po nowym roku już się na nią wybieram
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Powroty. Pośród wspomnień nad Mieniem - Skępe i okolice

Postautor: Dziadek Jacek » sob maja 08, 2021 10:30 pm

Pozostałość po Dechach.png
Pozostałość po Dechach.png (174.29 KiB) Przejrzano 5594 razy
Archeolodzy dokopali się tu do zwęglonego drewna, co świadczy, że gródek został strawiony przez pożar. Może było tak jak w „Krzyżakach” ze Spychowem Juranda. Nie czytałem poematu pod tytułem „Jan z Kępy” Gustawa Zielińskiego, którego ród dziedziczył te dobra przeszło trzysta lat. (W bibliotece narodowej przechowywany jest „Kirgiz”, lecz „Jana z Kępy” nie posiadają). Jak on sobie to wszystko wyobrażał? Czy po pożarze jego bohater przeniósł swą siedzibę na wyniosły przesmyk między Jeziorami Świętym i Małym w miejsce gdzie jest rynek dzisiejszego Skępego?
A może było odwrotnie o czym opowiada inna legenda, że jakaś pobudowana tam budowla, może jeszcze pogańska świątynia stała na wysokim brzegu i zapadła się pod ziemię pozostawiając miejsce dla Jeziora Świętego. Nocami ponoć słychać było bicie dzwonów dochodzących spod wody.
3_131_0_-_48_27187895.jpg
Mień w okolicach Skępego - 1939
3_131_0_-_48_27187895.jpg (75.77 KiB) Przejrzano 4503 razy
Robiliśmy wyprawy kajakami z Jeziora Wielkiego rzeczką przy „okopie” na „Małe” i „Strugą” na „Święte”. To jezioro było dla mnie zawsze dziwne i budziło we mnie niepokój, nie tylko w związku z tą opowieścią o zatopionej świątyni, ale też z powodu jego wyglądu. Było większe od „Małego”. Miało najczystszą wodę ze wszystkich skępskich jezior. Patrząc na powierzchnię widziało się wystające listki. Był to mech torfowy, który zarósł już wtedy to jezioro tak, że ciężko było płynąć kajakiem. Istniały tam jednak nie całkiem zarośnięte miejsca. Wyglądały jak bardzo głębokie studnie o różnych średnicach. Strasznie bałem się w nie patrzeć. Myślałem, że mogę coś niedobrego zobaczyć w głęboko oświetlonej przez słońce czeluści. Legendy zaszczepiają ciekawość, ale również przynoszą strach. Mimo to, z zaciekawieniem oglądało się w nich sceny jak z filmów o rafach koralowych.
W większych „studniach”, w żakach rozstawianych przez rybaków, widywaliśmy złapane ryby a nawet nieżywego perkoza, który wpłynął do sieci za rybą.

Bardzo trudno znajdowało się rzeczkę by płynąć dalej - na następne jezioro. My uparci znajdowaliśmy, prawie po „omacku” wpływając we wszystkie po kolei szczeliny w trzcinach. Rzeczka była tak wąska, że trzeba się było odpychać rękoma od szurających o burty trzcin. Płynęliśmy bardzo długo zanim wśród zarośli ujrzeliśmy wolną przestrzeń. To jezioro było najmniejsze, ledwie mieściły się na nim wszystkie kajaki naszej wyprawy. Woda była w nim czarna – a tak naprawdę wcale jej tam nie było. Nasze kajaki „stały” w czarnym błocie! Błoto było głębsze niż długość wiosła. Stanęliśmy w kajakach, aby nad trzcinami zobaczyć gdzie jesteśmy.
Ujrzeliśmy bezkres trzęsawisk otoczonych ciemną kreską lasu. Na piechotę tu nigdy nikt nie mógł przywędrować. Chyba nie tylko brzegi tego „akwenu” składały się z luźno pływających kęp tataraku i pałek wodnych. Dzisiaj, jako dorosły odradzałbym przepychania się w labiryncie pływających szuwarów. Wystarczy parę chwil nawet łagodnego wiatru, aby „kałuża” wypełniła się niby lądem a powstała w innym oddalonym nawet o kilometr miejscu, zmieniając i zasłaniając ujście a zarazem drogę powrotną.
Bagna Patana.png
Bagna Patana.png (121.79 KiB) Przejrzano 5594 razy
Wtedy nie myśleliśmy w taki sposób. Celem wyprawy było „odkrycie” źródeł rzeki Mień, która wypływa ze Skępskich jezior i wpada do Wisły w okolicy Nieszawy. (Teraz wiem, że źródła są dalej za Wólką.) Przepychaliśmy się kajakami czymś, co mogło być kaczą lub łabędzią ścieżką. W końcu brzegi rzeczki zmieniły się w wyrównywany ludzką ręką sporych rozmiarów rów melioracyjny, płynący przez zadbane łąki z kierunku lasu. Las tylko małym swym skrajem przylegał do rzeczki. Za nim znowu widać było otwartą przestrzeń osłoniętą przed naszym wzrokiem może dwumetrowym wałem. Po podpłynięciu bliżej ujrzeliśmy dziwną budowle. Łączyła nasypy po obu brzegach. Był to swego rodzaju most, dość szeroki, z solidnych bali, z między których lała się woda tak mocno, że nie mogliśmy pod nim przepłynąć kajakami. Ku naszemu zdziwieniu, okazało się, że jesteśmy na skrzyżowaniu dwóch rzeczek, płynących jedna nad drugą drewnianym akweduktem. Po wejściu na górę ujrzeliśmy ogromny obszar wypełniony wodą poprzecinany groblami. Były to niesamowitej wielkości stawy rybne. Uznaliśmy je, jako następne jezioro. Do dziś nie widziałem tak wielkich stawów. Po odpoczynku postanowiliśmy wyruszyć dalej. Uznaliśmy jednak, że woda zasilająca stawy musi wpadać z naszej odkrywanej rzeki gdzieś na ich końcu, widocznym prawie na horyzoncie. (Dopiero po wielu latach dowiedziałem się, że woda do stawów płynęła kanałem przekopanym przez Zielińskich od J. Łąckiego.) Perspektywa płynięcia monotonnym „rowem melioracyjnym” przez następnych parę kilometrów zniechęciła nas zupełnie. Będąc prawie u celu zrezygnowaliśmy z dalszej drogi, pozostawiając odkrycie źródeł do następnego razu, którego do tej pory jeszcze nie było.
Może tam kiedyś powrócę!? Zabiorę moją nową żonę, prawie dorosłe dzieci a może i niedługo wnuki. Pojedziemy na rowerach, aby nie przepływać przez bagna będące kiedyś Jeziorem Patna. Stamtąd pojedziemy, bo jest już blisko do wsi Koziołek. Nigdy tam nie byłem.
bagnaSkepe.jpg
bagnaSkepe.jpg (97.32 KiB) Przejrzano 5083 razy
Bardziej poznałem okolice wokół Jeziora Wielkiego. W tamtą stronę nasze kajakowe wyprawy kończyły się dopłynięciem do wsi Józefkowo. Wioska leży na wysokim wzniesieniu, u podnóża którego kończy się jezioro i wypływa Mień. To wzniesienie podobnie jak wyniosły brzeg nad jeziorem Małym również uformował lodowiec, a jest ono nie tak strome, ale równie wysokie.

Znam tam z dzieciństwa studnię, do wykopania, której zużyto dwadzieścia jeden metrowych, betonowych kręgów. Było w niej ciemno, tylko w malutkim krążku wody na dnie, odbijało się niebo.
Niebo odbijało się również w Strudze, która może nawet tysiąc lat przerzynała się przez tak wysoką górę. Wypływając z jeziora stworzyła wspaniały, prawie górski przełom. W Żuchowie zwalniała bystry bieg spiętrzając swą wodę, aby napędzać chyba do dzisiaj istniejący młyn. W tym idealnym do tego miejscu młyn był już w początkach klasztoru. W dokumentach jest zapis o młynie „borowym”, w którym zakonnicy mogli mleć swe zboże. Wróćmy jednak do Józefkowa. Tam w samym ujściu do Strugi zbudowany był jaz z przepustem. Miejsce to nazywano „węgornią” gdyż zaopatrzone było w kraty niepozwalające rybom wypływać z jeziora. Przy niej w czasie tarła odławiano próbujące przedostać się węgorze. Nie przypominam sobie by był tam wtedy most. Woda spływająca z przepustu tworzyła bardzo płytkie rozlewisko, wykorzystywane jako bród do pokonywania rzeki. Piesi korzystali z wąskiej kładki na przepustach. Zawsze było tam pełno krzykliwych gęsi. Z wielkim wrzaskiem uciekały sprzed dopływających do brzegu kajaków. Próbowały nas atakować, a niektóre nawet boleśnie podskubywały. Co roku tu przypływaliśmy na swego rodzaju połowy. Przy stojącej nad brzegiem remizie strażackiej zostawialiśmy nasze kajaki. Wśród niesamowitego tumultu, wrzasku, gęgania i pisku podskubywanych przez rozwścieczone gęsi, szliśmy, brodząc po kamienistym dnie płyciutkiej tu Strugi. Gęsi nas po chwili zostawiały w spokoju. Rozlewisko brodu zmieniało się w normalną rzekę wpływającą w dość wąski, głęboki i zacieniony wąwóz, którego brzegi obrośnięte były nie do przebycia chaszczami. Była to chyba tarnina, głogi i jakieś inne liściaste karłowate drzewa. Nigdy daleko nie musieliśmy chodzić by zakończyć połowy. Po niecałym kilometrze wracaliśmy z wypełnionym po brzegi jednym a jak się lepiej sprężaliśmy to i dwoma wiadrami raków. Łapaliśmy je na wielki kasior a niektórzy odważniejsi idąc wcześniej po niezmąconej wodzie łapali rękoma. Złapane, przed włożeniem do wiadra były segregowane. Zabieraliśmy jedynie większe od dłoni i pod warunkiem, że pod rozchylaną przez nas tylną płetwą nie miały młodych ani jajeczek. Takich egzemplarzy było zawsze więcej niż wkładanych do wiadra. Wrzucone do wody odpływały bardzo szybko tyłem, chowając się w korzeniach podmywanych, rosnących przy samej wodzie drzew. Dalej nie było potrzeby chodzić, tym bardziej, że w tym głębokim, zacienionym wąwozie, po jakimś czasie robiło się nam zimno. Szybko wracaliśmy do pozostawionych na słońcu kajaków. Dalej dopiero rzeka stawała się bardziej rwąca, na dnie było więcej kamieni i poprzewracanych drzew. Teraz jest tam rezerwat geologiczny „Przełom rzeki Mień”. Tam też kiedyś powrócę, by przejść na drugą stronę Strugi po zrobionej z jednego pnia i przerzuconej między wysokimi brzegami kładce. A może już jej nie ma. Przy węgorni zbudowano most by mogły jeździć tędy wielkie ciężarówki, wywożące z lasu pnie drzew pamiętających bardzo odległe czasy. Jeszcze przecież nie tak dawno przechodziliśmy po kładce na przepustach. Szliśmy wydeptaną ścieżką obok gajówki gajowego dziedziców Zielińskich. Widać ją było już z górki, jeszcze z daleka. Wyglądało to wszystko jak na bajkowych oleodrukach sprzedawanych na odpuście w Wymyślinie;
„Spokojna zatoka rozległego jeziora, wypływająca z niego rzeka z brodem, przez który chuda szkapina ciągnie wóz na drewnianych kołach z żelaznymi obręczami. Pijąca wodę szara krowa - albo lepiej dwie. Ta druga patrzy w stronę kładki, po której idzie przygięta pod ciężarem wiązki chrustu starsza kobieta. A może niesie worek z suchymi szyszkami na rozpałkę. Ma na głowie błękitną chustkę, podpiera się sękatym kijem. Jest pewnie czas wieczornego dojenia, więc krowa ją wypatrywała. Babcię zobaczyła również mała dziewczynka, która zostawia jeszcze mniejszego od siebie braciszka przy stadku gęsi i odrzucając kijek biegnie w jej stronę z rozchylonymi rączkami. To wszystko widnieje na tle ciemnego lasu, na krawędzi, którego widać małą leśniczówkę.”
Ten obrazek w przeciwieństwie do namalowanych istniał naprawdę, ma ciąg dalszy. Furmanka wjechawszy na wzniesienie, przejechała piaszczystą drogą obok domku gajowego i zniknęła w mrocznym lesie. Jeśli jedzie do Pokrzywnika to zdąży na kolację, jeśli do Ławiczka – na noc. Do Huty, w której Zielińscy założyli kiedyś hutę szkła, dojedzie przed północą. Będzie jechała cały czas przez stary sosnowy las. Na takich piachach najlepiej rosną sosny i brzozy. W tych okolicach zbieraliśmy jagody i grzyby. Las był bardzo duży, przylegał do jeziora na całym jego brzegu, aż do Skępego i dalej. Przeplatał się z prawie niezamieszkałymi łąkami i torfowiskami. Kto nie znał okolic mógł mieć kłopoty z powrotem. Można było natrafić na łosie, mimo, że są bardzo płochliwe. Widok saren i dzików nie należał do rzadkości. Z opowiadań starszych wiem, że zimowymi nocami, wilki podochodziły pod zagrody posadowione na uboczach.
Wóz całkiem znikł, już nawet nie słychać skrzypienia nieposmarowanych osi. Nad jeziorem szarzeje, unosi się mgła. Wtedy najlepiej słychać dzwony na wieczorną mszę z pobliskiego klasztoru. Ich dźwięk odbija się od ściany lasu. Dziewczynka żegna się pośpiesznie. Trzymany przez nią chłopczyk próbuje nieporadnie lewą ręką ją naśladować, a babcia niosąca worek z szyszkami porusza bezdźwięcznie wargami. W międzyczasie podeszły pod górkę i wchodzą w wąską „tryftę” między opłotki. Za nimi niepoganiane przez nikogo idą gęsi, a cały orszak zamykają krowa z obłamanym rogiem i młoda jałówka. Na szyszkach będzie upieczony chleb w prawdziwym piecu. Chleb i drożdżowe słodkie bułki. Zaczyniony rośnie już na liściach chrzanu albo łopianu a bułki wyrośnięte, czekają w rzędach na lnianym obrusie. W tej chwili czuję zapach palących się szyszek i chrustu. Na myśl o ugryzieniu tak pachnącego chleba lub posmarowanych prawdziwym masłem drożdżowych bułek, popitych jeszcze ciepłym, spienionym mlekiem, muszę parokrotnie przełknąć ślinę.
W jakiejś wsi, (nikt mi nie może pomóc znaleźć jej we wspólnej pamięci) istniał ogólnie dostępny piec chlebowy. Pobudowano go z cegły na „wygonie” . Przykryto dachem z czerwonych dachówek. Jako bardzo małe dziecko z dzieciakami z całej wsi przynosiliśmy z lasu chrust i szyszki. Wspólnie nagrzewano piec. Potem wszystkie gospodynie przynosiły swoje chleby i tam razem je piekły. Nikt tego nie pamięta tylko ja. Może to było w innym wcieleniu?

Jest wiele innych wspomnień nasuwających się na myśl o Józefkowie. Teraz jednak opowiem, co działo się z nałapanymi tutaj rakami. Płynęliśmy z nimi z powrotem do naszych domków kempingowych, obierając azymut na czubek cypla z rosnącą na nim starą, ogromną wierzbą. Leżał w dwóch trzecich długości jeziora. Ostatnim ośrodkiem, jaki posadowił się na tym brzegu był ośrodek Celulozy z Włocławka. W tamtym miejscu kończyła się ekspansja domków kempingowych. Cały ten nieucywilizowany brzeg porastał prawie nieprzebyty las, z poprzewracanymi drzewami i zarośniętymi ścieżkami. Drzewa rosnące nad samym brzegiem, przewracały się ze starości, a że ciężko było je wywozić ze względu na podmokły teren, tworzyły rumowisko dając nam namiastkę dzikiej puszczy. Szkoda, że od cypla zaczynały się ogrodzenia z siatki i drutu kolczastego. Pamiętam, że kiedyś można było dobić do brzegu pod wierzbą, wysiąść z kajaków, wyprostować nogi i odpocząć przed dalszą drogą. Stamtąd, po przeciwnej stronie jeziora, widać było borek a na jego tle kąpielisko. Z lewej strony, spośród kęp olszyn, wierzb, krzaków czarnego bzu i głogu prześwitywał klasztorny mur. Nad tym wszystkim górowały dwie wieże kościoła przykryte barokowymi hełmami. Widok wśród konarów dopełniały białe ściany nowych budynków szkoły rolniczej. Przy barokowych murach zabytkowej, noszącej ślady gotyku budowli, te niezbyt pasowały. Skąd się one tam wzięły?
W tym samym czasie, gdy Skępe zostało pozbawione praw miejskich, car zamknął klasztor. Była to również zemsta na zakonie za podsycanie buntów i czynny w nich udział. Zakonnicy, jako kapelani oddziałów powstańczych uczestniczyli nawet bezpośrednio w walkach. Jeden z zakonników kleryk A. Rymarkiewicz poległ we wspominanej bitwie pod Koziołkiem. Po upadku powstania styczniowego zakon odpowiednimi „ukazami” został zamknięty, a majątek zabrany i podzielony. Wtedy utworzono w zabudowaniach klasztornych seminarium nauczycielskie, któremu przypadł prawie w całości Borek. Wyodrębniono z niego kapliczkę Matki Bożej i przylegający do niej cmentarz. Od tej pory do 1933 roku, nimi jak i czynnym kościołem zajmowali się księża diecezjalni. Seminarium miało kształcić nauczycieli rusyfikujących naszą młodzież. Zamiar władz carskich się nie powiódł. Wbrew ich zamysłom nauczyciele byli patriotami. Sanktuarium nie przestało istnieć, mimo że wywieziono OO. Bernardynów. Spełniało nadal nie tylko religijną misję, ale podnosiło ducha w zniewolonym narodzie. Mimo zakazów na uroczystości czterechsetlecia sprowadzenia Najświętszej Panny do Skępego, przez cały 1896 rok przybywały pielgrzymki. W najważniejszym dniu jubileuszu 8 września 1896 roku przed obliczem Matki Boskiej Skępskiej stanęło pięćdziesiąt tysięcy wiernych. W 1933 roku powrócili Bernardyni. Budynki klasztorne w całości odzyskali dopiero w 1983 roku. Przez ten czas władze świeckie, zwłaszcza te „ludowe” zdążyły przyozdobić otoczenie zabytkowego klasztoru.

O wiele jednak gorszy los spotkał XIX – wieczny dworek Zielińskich, którego jasne ściany prześwitywały między starymi lipami parku. Widać go było z jeziora a nawet ze wspominanego cypla ze starą wierzbą po drugiej stronie. Mimo, że dobudowano do niego oficynę i boczne skrzydło, miał typową dla polskich dworów bryłę z wejściem osłoniętym trójkątnym portalem wspartym na chyba dwóch murowanych kolumnach.
3_131_0_-_48_27187908.jpg
Dwór Zielińskich w 1939
3_131_0_-_48_27187908.jpg (82.7 KiB) Przejrzano 4506 razy
Nie zapomnę ostatniego razu, gdy zwiedzając okolice przypłynąłem tam pokazać koleżance dworek i park. Stałem przy tych kolumnach na schodach prowadzących do wejścia. Były częściowo bez tynku i leżały połamane. Wyglądały jakby padły na twarz śmiertelnie ranione broniąc wejścia, a czerwień pokruszonych z nich cegieł spływała po schodach. Był to straszny widok, zawalone stropy, poprzewracane ściany i komin z opartymi schodami na poddasze. A przecież, jeszcze w poprzednie wakacje były tu biura Państwowego Gospodarstwa Rolnego, a po schodach na bosaka zbiegały mieszkające na poddaszu dzieciaki. To był tak zwany remont kapitalny dachu. Dworu nie odbudowano. Została tylko oficyna, której nie zdążono zacząć remontować i park z bardzo starą, lipą otoczoną kolistą ławką. Ta lipa o niespotykanych często ogromnych liściach, na pewno pamięta zamierzchłe czasy. Może pod nią Gustaw Zieliński pisał historie Jana z Kępy i dzieje swego rodu. Na pewno pod nią wieczerzali goście przyjeżdżający przed wojną na bale i polowania. Między innymi bywał tu wielokrotnie generał Rydz Śmigły. W okupacje stacjonowali we dworze Niemcy. Dopiero „planowy” remont doprowadził do jego zniszczenia. Spotkał go los setek polskich dworów. Na wszelki wypadek przestały istnieć by nie było, do czego powracać. Pani Zielińska dożyła starości mieszkając u swej gospodyni, w Wymyślinie. Jako dziecko idąc z moją mamą klasztornymi krużgankami minęliśmy dwie starsze ubrane na czarno kobiety. Jedna z nich, jak mi powiedziała mama, była przed wojną dziedziczką tych wszystkich jezior, lasów, pól, łąk, wsi, młyna w Żuchowie a nawet gorzelni z wielkim kominem, której jakoś władza ludowa nie musiała „wyremontować” i pracuje do dzisiaj. Ten komin również widać spod wierzby, gdzie urządziliśmy postój płynąc z rakami do naszego ośrodka. Odsapnąwszy, wsiedliśmy do kajaków.
Została do przepłynięcia jeszcze zatoka o jednej trzeciej długości jeziora. Po prawej widać już było stromą, bezdrzewną skarpę Biskupiej Górki, gdzie dziedzic Józef Zieliński - arcybiskup lwowski, wcześniejszy sekretarz króla Korybuta Wiśniowieckiego, ukrywał się i został pojmany przez Moskali. W miejscu gdzie brzeg obniżał się, w olszynowych drzewach, na wychodzącym w jezioro wysokim pomoście stały dwa bliźniacze, malutkie, bardzo kolorowe domki. Podobne do chatki Baby Jagi przez usytuowanie na wysokich palach jak na kurzej nodze. A że były dwa nazwano je „Jaś i Małgosia.” Za tymi domkami widać już było nasz pomost, a za nim nasze domki. Tam przygotowany był wielki stos drewna, zbierany po całym lesie poprzedniego dnia. Zaczynali schodzić się znajomi i rodzina. Ci, którzy tu w okolicy mieszkali; z Żuchowa, Józefkowa, Wioski, Wymyślina i Skępego. Na motorze, motorowerze, rowerem czy na piechotę. Przyjeżdżali i z pobliskiego Lipna. Z mieszkańców dziesięciu domków robiło się w soboty nawet w porywach stuosobowe przyjęcie. Każdy domek zajmowany był przez odrębne rodziny, ale tak naprawdę byliśmy w jakiś sposób ze sobą skoligaceni, chociażby przez tych, którzy przyszli odwiedzić. Wszyscy nazywani byli wujkami i ciociami. Najstarsi kuzyni zrównywali się wiekowo z najmłodszym wujostwem. My najmłodsi zajmowaliśmy się ogniskiem a rakami i rybami najmłodszy brat mojej mamy, Janek. Przy takiej ilości uczestników, rakowa uczta nie trwała nigdy długo mimo, że składała się z trzystu a nawet nieraz więcej raków. Każdy zdążył kilka razy podejść do rozłożonych z nimi miednic. Trzeba było dopychać się smażonymi w pośpiechu na „kilka patelni”, rybami złowionymi wcześniej lub przyniesionymi przez któregoś gościa. Znalazły się kawałki jakiejś kiełbasy, którą ktoś smażył na wyciągniętym w kierunku ogniska kiju. Inny ktoś twierdził, że ognisko jest za wielkie a kije za krótkie i jadł kiełbasę na zimno. Tak naprawdę po zjedzeniu tych paru raków i kilku rybek – najlepiej smakowały te najmniejsze okonki zjadane z ościami – przestawaliśmy myśleć o jedzeniu i zabieraliśmy się za część artystyczną. Każdy z młodych i średnio wiekowych, grupowo lub indywidualnie miał przygotowany skecz lub jakąś dowcipną historyjkę. Najstarsi również się dokładali do występów. Pośród śmiechów i owacji opowiadali kawały i różne opowiadania. W międzyczasie znajdowała się wśród dorosłych jakaś butelka z alkoholem, a że w mojej rodzinie go nie unikano, zwłaszcza przy takich spotkaniach, to nie kończyło się na tej przysłowiowej jednej. Zaczynano śpiewać przedwojenne piosenki. Najpierw „Stokrotka polna”, „Szumi dokoła las” a potem już cały, kilkugodzinny zestaw, jak ja go wtedy nazywałem „patriotyczny” z „Czerwonymi makami na Monte Casino”, „Sokołem” i „o Orlętach Lwowskich”, „Pieśń Konfederatów Barskich” i „Pierwszea Brygada”. Rodzina miała silne głosy a po tafli jeziora dźwięk łatwo się rozchodził. Docierał do innych ośrodków wczasowych, które bardzo gęsto pokrywały brzegi Jeziora Wielkiego. Później dopiero dowiedziałem się, dlaczego kobiety uciszały śpiewających, zwłaszcza przy tym ostatnim „patriotycznym” zestawie. Przy takich właśnie spotkaniach, my młodzi dowiadywaliśmy się na przykład o „Cudzie nad Wisłą” z 1920 roku, prawdy o powstaniu warszawskim, o Katyniu. Jeszcze przed przeczytaniem „Dywizjonu 303” wiedzieliśmy o tym, że nasi polscy piloci tacy jak dziedzic Zieliński walczyli i ginęli w bitwie o Anglię .

Wielu gości nie wytrzymywało do tej pory. Wracali do domów lub by uniknąć „picia” szli na spacer. Zostawali najbardziej zacięci. Często, w zależności od ilości alkoholu kończyło się na łzach goryczy, zagłuszanych przez muzykę i gwar dochodzący z pobliskiej zabawy z „Patelni” w okopie lub z dansingu „Na dechach”. Ogień dogasał. Nocną mgłę znad wody przenikały światła kawiarnianych latarni przymocowanych do barierek pomostów. W rytm jakiegoś przeboju granego przez od dłuższego już czasu pijaną orkiestrę, poruszali się tańczący ludzie. Ich cienie także poruszały się; na pokrytej mgłą wodzie, na trzcinach i porastających groble drzewach. Przypominały mi „taniec chochołów” z „Wesela” Wyspiańskiego.
Tylko zza ciemnego, starego lasu gdzieś zza bagien od strony Koziołka, od nieistniejących już katakumb dochodził głuchy, jakiś nie ludzki głos słyszany tylko przez „najwytrwalszych”. Pili, aby przestać go słyszeć. On dalej brzmiał i odbijał się od starego boru:


” .... miałeś chamie złoty róg ...”.
Awatar użytkownika
Przemek
Posty: 39
Rejestracja: czw kwie 07, 2016 9:31 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Przemek » sob maja 08, 2021 11:11 pm

jednak dalej będę się upierał przy pozyskaniu wpływu dudków dla Tradytora.
Gdy czytam tekst Jacka, a wiem że Jacek się dopiero rozkręca, to jestem przekonany iż na forum wejdzie osoba kompetentna w rozdziale pieniędzy np. w Starostwie. Zaobserwuje nie podważalną wartość działalności Stowarzyszenia dla historii i kultury regionu i wręcz sama zaproponuje sponsoring.
Uchowaj Boże polityczny, gdyż na tym to się niejeden już przejechał.

Pozdrawiam
Ostatnio zmieniony sob cze 12, 2021 11:51 pm przez Przemek, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Dziadek Jacek » ndz maja 09, 2021 5:34 pm

Czytaj a ja przygotuje następną porcje.
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Powroty. Początek - Wspomnienia dawnych dziejów

Postautor: Dziadek Jacek » ndz maja 09, 2021 9:06 pm

Tak naprawdę nikt w rodzinie wcześniejszych czasów nie pamięta. Nikomu to nie było potrzebne, a może nawet chciano o czymś zapomnieć, więc wśród najmłodszych tego nie utrwalano. Życie i bez tej wiedzy wtedy było bardzo trudne. Pierwsza próba zagłębienia się w dokumentach parafialnych kilka lat temu od razu odebrała mi chęć szukania. Natrafiłem wtedy na ślady pożaru, a właściwie to pożar strawił ślady, które ja chciałem odszukać. Ocalałe od ognia księgi przeniesiono do piwnicy a tam woda zrobiła porządek z resztą, którą wywieziono do powiatowego archiwum.

Tak więc, mogę cofnąć się naszą rodzinną pamięcią jedynie do połowy XIX wieku opierając się na wspomnieniach mojej mamy. Powraca w nich w okolice Czernikowa.

Jadąc od strony Warszawy, mijamy na wzniesieniu przy samej drodze rosochatą sosnę. Rosła tam w moim dzieciństwie, w dzieciństwie mojej mamy, a myślę, iż pamięta dzieciństwo dziadka i pradziadka. Podobno ma trzysta lat. (Już nie istnieje, nie wytrzymała remontu drogi.) Miejsce to moja mama nazywała „krzywy las”, mimo, że do najbliższego lasu może być z dziesięć kilometrów. Przez to w dzieciństwie śmiałem się z tej nazwy. Teraz, gdy przejeżdżamy obok tej pamiątki po starym borze - śmieją się z tego moje dzieci. Tu zaczyna się okolica „powrotów” tych najstarszych, najdalej pamiętanych.
Nieistniejąca już sosna pod Steklinem.png
Nieistniejąca już sosna pod Steklinem.png (195.71 KiB) Przejrzano 5533 razy
Obok niej przechodziły pielgrzymki idące do Skępego wtedy, gdy droga nie miała asfaltu a nawet nie była utwardzona brukiem. W młodości wielokrotnie pod tym samotnym drzewem moja mama zakładała buty niesione w ręku od samego Skępego, gdy szła na wakacje do swej babci. Szła na skróty przez Jarczewo, Chodorążek, Chlebowo, Wolęcin, i Kikół. Polnymi drogami, którymi do dziś chodzą pielgrzymki. Skraca się tędy parę kilometrów w tej dwudziestoośmiokilometrowej trasie. Wędrówka trwała od rana do obiadu. Autobusem byłoby szybciej i mniej męcząco. Jeździły na trasie Sierpc - Lipno - Toruń. Miały bazę w zajeździe naprzeciw klasztoru gdzie mieszkał ich właściciel pan Gryglewicz i gdzie niedaleko, i oni mieszkali w wynajmowanym mieszkaniu. Często patrzyła na wyruszające w trasę, nawet niezbyt zapełnione autobusy. Wystarczyło tylko wsiąść...

O świcie pódrożki były mokre od rosy, która iskrzyła się we wschodzącym słońcu. Słońce odbijało się w hełmach klasztornych wież, gdy przed wejściem między drzewa na pagórku „jeszcze ostatni raz” obejrzała się za siebie. Jej czarna głowa podskakiwała nad zaczynającym kwitnąć żytem. Miała dziesięć, a może nie dużo więcej lat, więc podskakując z nogi na nogę śpiewała jakąś dziecięcą piosenkę. Przekrzykiwała śpiew wiszących nad zbożem skowronków. Radośnie podniecona, szła do swojej ukochanej babci. Babcia najbardziej ją kochała ze wszystkich wnuczek – była najstarsza i znała drogę. Buty, które niosła w południowym słońcu stawały się coraz cięższe. Tak właściwie to mogła ich nie brać. Założy je dopiero przy „krzywym lesie”, bo tam za zakrętem już Steklin i wszyscy ją znają. Będą mówić „to ta Natalka, co się utopiła i nie żyła a teraz, jaka ładna dziewczyna”. Bez butów było by głupio a nikt nie pozna, że buty są pożyczone.

Tak mogłaby zaczynać się nie jedna bajka. W pożyczonych butach a właściwie z nimi w ręku, nie do następnej wsi, lecz prawie trzydzieści kilometrów na piechotę, ledwie kilkunastoletnia dziewczynka wysłana przez okrutnych rodziców do babci na wakacje. To nie okrucieństwo, lecz bieda – u babci, chociaż było co jeść. „Babcia Pierzgalska miała w Osówce Żelazną Krowę”

Ciężko wytłumaczyć rzecz, która kojarzy się z koniem trojańskim a naprawdę jest świadczeniem emerytalnym działającym w tej części tak biednego państwa. Polegało to na oddaniu na starość gospodarki lub jej części nawet całkowicie obcej osobie, w zamian za opiekę i utrzymanie. W zależności od umowy, do śmierci dysponowało się ustaloną ilością krów, kur czy np. uli w pasiece.
Te słowa mojej mamy sięgają XIX-tego wieku. Babcia Pierzgalska – moja prababcia ze strony mamy, jak to się mówi po jej kądzieli, mieszkała w Osówce niedaleko Steklina. Musiała posiadać gospodarstwo, parę mórg pod osowskim lasem, które przekazując chyba synowi (wujowi mojej mamy) zagwarantowała sobie dożywotnią, tak wtedy nazywaną rentę.
Jak było z przodkami mamy po mieczu?
Pradziadek, Luliński Wawrzyniec a z rosyjskiego Ławrenty (w Stanach Zjednoczonych, dokąd wyemigrował, miał w dokumentach Lorens) urodził się w 1856 r. w Steklinie (100 lat przede mną). Pradziadek wziął ślub z Józefą Dekowską. Pracowała we dworze w Steklinie. Była, jak przekazy rodzinne podają „klucznicą”, co można rozumieć, jako zarządzającą służbą. Mieli z sobą trzech synów. Przekazy rodzinne podsłuchiwane pokątnie, (gdyż nigdy się o tym oficjalnie nie mówiło nawet w gronie wujów i ciotek), na ojca najmłodszego syna Wacława, wskazywały dziedzica. Dziedzicem Steklina był hrabia Linowski. Nie mam pojęcia, który, bo jak podają źródła, w tym okresie było ich trzech. Jest duże prawdopodobieństwo, że te plotki były prawdą, gdyż po urodzeniu się Wacława (mojego dziadka), pradziadek zabrał dwóch starszych synów i wyjechał do Ameryki. W tym czasie wiele osób z ich bliskiego otoczenia – kuzynów wyjeżdżało za ocean. Ta plotka więc może być zbiegiem okoliczności a pradziadek po zagospodarowaniu się miał ściągnąć żonę i najmłodszego syna. Do tego jednak nigdy nie doszło. Zmarł w 1920r. w ówczesnym Cook – dziś Chicago. (Źródło: www.amcestry.com - 1920 US Federal Census, Residense city Cook (Chicago). Jego dwaj synowie zmarli nie przedłużając linii Lulińskich. Jeden z nich miał córkę, która po II W.Ś. przysyłała przez UNRE talony na mąkę (odbieraną z młynów w Lubiczu). Miała ona przyrodniego syna, który nie podjął kontaktu z naszą rodziną i zmarł również bezdzietnie. W moim dzieciństwie wiadomość o tym przekazał znajomy tej ciotki podczas przyjazdu do Polski już po jej śmierci. Dzieci najstarszego wuja Anzelma, utrzymują kontakt ze swymi dalekimi kuzynami po emigrującej jednocześnie z pradziadkiem rodzinie. Jest to dla mnie już jednak bardzo głębokie "popradziadkowe" pokrewieństwo.

Tak więc, prababcia została z najmłodszym synem i nadal pracowała we dworze. Chyba tam dziadek nauczył się czytać i pisać, bo raczej szkół dla polskiego chłopstwa w tym czasie nie było. Istnieje przekaz rodzinny, że sąsiadom gromadzącym się wieczorami „pod chłopską strzechą” czytał „Sagę rodu Forsythów” przyniesioną ze dworu. Jestem przekonany, iż po tą pozycje dziadek sięgnął dopiero po wyczerpaniu lektur bliższych naszej kulturze. Nie wiem czy o tym „trafieniu pod strzechę” myślał nasz wieszcz, ale dziadek do tego chyba przyczynił się na pewno.
Znał język rosyjski, bo to przecież były tereny pod tym zaborem. Niemiecki również. Jako „akortnik” (Akortnik (prawidłowo chyba akordnik) – pracownik wykonujący pracę w systemie akordowym gdzie płaca zależy od ilości wykonanej pracy, często w j. potocznym określano tą nazwą osobę rozliczającą lub odpowiedzialną za grupę pracujących na akord również z nimi pracującą) zbierał ludzi i całymi rodzinami wyjeżdżali do pracy w Prusach. Po ślubie z Józefą Pierzgalską razem jeździli pracować, zabierali z sobą dzieci. Najmowali się na cały sezon do pracy w dużych majątkach. Powracali na zimę często z jednym dzieckiem więcej. Czesław, nieco starszy brat mamy miał w dokumentach wpisane Missow pow. Greifswald. To tam musieli jeździć do pracy. (W niektórych dokumentach mojej mamy również pokazywała się nazwa tej miejscowości.) Był on z kolei szóstym ich dzieckiem. Zenek, Władek, Irenka, Ferdynand, Natalka i Czesław. W tym czasie Polska odzyskała niepodległość, i więcej już nie wyjeżdżali. Zmarła Natalka, a wcześniej chyba Ferdynand. W 1919 roku urodziła się następna córka. Dostała imię też Natalka by zagłuszyć brak tamtej bardzo kochanej. Możliwe, że to wydarzenia z nią związane, nie zaś odzyskanie niepodległości było przyczyną zaprzestania wyjazdów do Prus.

Nie śpieszono się z chrzcinami – może po żniwach - będzie trochę pieniędzy. Przyszły wykopki. Wszyscy byli w polu, w kartoflach, nawet najmniejszy drobiazg. Trzeba było wykorzystać wszystkie ręce i ostatnie słońce tej na pewno kończącej się jesieni. Starsza kuzynka, na rozciągniętym między drzewami sznurze wieszała pranie. Pod krzakiem bzu na złożonej na pół kapie leżała dopiero co zaczynająca raczkować Natalka. Nie miała lnianej szmatki z zawiązanym w środku kawałkiem cukru zastępującą dzisiejszy smoczek. Bawiła się szmacianym gałganem z doszytymi starymi guzikami w miejscu gdzie to „coś” powinno mieć oczy. „Niech pobędzie na dworze póki nie pada, bo w domu ciasno”. Przy którymś wywieszanym koszu, przyszedł kuzyn do pomocy przy zbieraniu kartofli. Spytał o dziecko gdyż zobaczył pustą kapę. Za bezlistnymi już krzakami było widać staw a na nim pływający kaftan.
Wskoczył do wody. W gliniance było po szyje. Nie trzeba było szukać. Z kaftanem połączone było przecież dziecko. Nieżywe. Wrzask narobiony przez wieszającą pranie dziewczynę ściągnął na podwórze sąsiadów. Krzyki przywołały wszystkich od kartofli. Rzucali motyki, kosze. Biegli na wprost przez kartoflisko. Przewracali się w redliny plącząc nogi w sterczących łętach kartofli. Podnosili się i biegli dalej. Wśród dymu snującego się nad polem, który zawsze towarzyszy wykopkom, wyglądali jak przerażające duchy zanurzające i wynurzające się z mgły.
Wykopki - zdjęcie nie naszej rodziny m.jpg
Wykopki - zdjęcie nie naszej rodziny m.jpg (54.03 KiB) Przejrzano 4825 razy
Przed domem zebrała się już cała wieś. Wszędzie było słychać lament i krzyki. Jeden drugiemu przekazywał, że „Natalka się utopiła”. Ktoś trzymając za nogi próbował „wylewać” z niej wodę, inni bujali na rozciągniętym prześcieradle. „Boże – trzecie dziecko w tak krótkim czasie”. Lusterko przykładane do ust pokrywało się nieznacznie parą. Ona jeszcze nie umarła, chociaż nie słychać bicia serca. Dziadek odebrał ociekającą wodą córkę i oddał zrozpaczonej matce. Posadził je na częściowo wypełnionym ziemniakami wóz. Wyszarpał drewnianą burtę i nie czekając aż ziemniaki się wysypią podciął batem konie. Od raptownego ruszenia przestraszonych koni część pozostałych ziemniaków spadła na podwórzu, część na wjeździe przy bramie, gdy wóz skręcił na dwóch kołach w stronę Czernikowa. Tam też spadł szczyt i niezdjęta druga burta. Ktoś podbiegł i podnosząc ją krzyczał za odjeżdżającymi, że się pozabijają. Reszta też wybiegła na drogę i patrzyli z przerażeniem na oddalający się wóz ze stojącym w rozkroku, z batem w ręku dziadkiem. Za chwilę na drodze po nich zostały tylko rozsypane kartofle i opadający tuman kurzu. Słychać jeszcze było świst bata i galop koni w głębokim jarze przy jeziorze. Kobiety, które do fartuchów zaczęły zbierać rozsypane na drodze ziemniaki, mówiły jedna do drugiej, że nic przecież nie pomoże, bo w Czernikowie nie ma lekarza. Druga, że konie zajeździ i padną a to przecież nie jego. Ktoś trzymając się za głowę, pobiegł za nimi omijając pogubione kartofle. Możliwe, że był to Władek, bo Zenek z Irenką uspakajali przeraźliwie płaczącego Cześka. Prababcia siedziała na kamieniu przy wjeździe. Ukryła twarz w fartuch i kołysząc się do przodu, do tyłu, łkając, jak w amoku powtarzała – Natalka się utopiła, Natalka się utopiła...

Dziadek z babcią i moją mamą dojechali do kościoła w Czernikowie. Po pięciokilometrowym galopie, konie pokryły się pianą. Nie było widać, że są brązowe.
Na prośbę dziadków ksiądz ochrzcił, jak to on nazwał prawie zwłoki ich dziecka. Na rodziców chrzestnych zostali poproszeni przechodzący obok kościoła jacyś całkiem obcy ludzie. Ksiądz tego faktu nie wpisał do księgi, bo umarłej akt chrztu nie będzie na pewno nigdy potrzebny. Potem usiedli na zbitych trzech deskach stanowiących dno wozu i już chyba nie płacząc wracali do domu. Dziadek na pewno przytulił trzymającą dziecko babcię i pocieszał, że jeszcze Natalka żyje. Obudzi się, i wszystko będzie dobrze, a jak wyzdrowieje pójdziemy do Skępego, podziękować Najświętszej Panience. Po drodze spotkali zapłakanego Władka, zabrali na furmankę i pojechali dalej. Mimo, że już się ściemniało prawie cała wieś czekała przed domem. Podbiegli naprzeciw, pytając, co z Natalką. Potem rozeszli się nie chcąc już dalej uczestniczyć w smutku i w oczekiwaniu na jej śmierć.

Noc przeżyła. Dzień – też. Następny również. I następny. Ktoś podpowiedział, żeby spróbować karmić, lub chociaż poić wodą. Początki były mało rokujące poprawę. Zwilżano jej wodą usta. Po jakimś czasie zaczęła ssać pierś, którą natrętnie moja babcia, jej kilka razy dziennie podsuwała. Jednak długo nie odzyskiwała przytomności. Wszyscy dookoła mówili, że nawet jak będzie żyła to i tak nic z niej nie będzie.
A jednak. Po pół roku (tak opowiadali) ocknęła się. Narobiła tym tyle samo zamieszania we wsi, co swym utonięciem. Znowu zeszła się cała wieś żeby na własne oczy zobaczyć. Niebawem zaczęła raczkować a potem chodzić. Długo wszyscy pamiętali, że „to ta Natalka, która się utopiła i nie żyła, a teraz jest taką ładną dziewczyną”.

Z obliczeń wynika, że całe to wydarzenie odbyło się na wiosnę – bardziej przy sadzeniu nie zaś zbieraniu ziemniaków. Ja miałem od dzieciństwa zapisany w wyobraźni taki obraz i myślę, że niczego tym nie popsułem. Fakty nie zostały zmienione a Natala żyje już tyle, nie mając dowodu, że się kiedykolwiek urodziła. Wielokrotnie ocierała się o śmierć, a ta jakby jej nie zauważała. Chyba do tego potrzebny jest jakikolwiek wpis w „księgach przychodu” - bo, u św. Piotra porządek musi być, zwłaszcza przy „rozchodach”.

Prawdopodobnie jesienią poszli do Wymyślina by podziękować Najświętszej Panience. Poszli wszyscy tak jak chodziło się na pielgrzymki. Prababcia (chyba już ostatni raz) bez pradziadka, którego nikt nie pamiętał, dziadek, babcia (moja), Zenek, Władek, Irenka, Czesiu i Natalka ta, co się utopiła. Nieśli ją na zmianę. Dziadek z chłopakami, sadzali ją sobie na ramiona skąd było wszystko najlepiej widać. Czesiek też by tak chciał, ale już był na tyle duży i mądry, że zrozumiał i szedł przy swojej babci. Ona niosła węzełek z jedzeniem a mama picie w „litrowych flaszkach” po wódce – na pewno malinowy sok z wodą. Ze Steklina zebrało się z pięćdziesiąt osób. Do krzyża przy drodze z Torunia do Lipna odprowadziła ich cała wieś. Ten krzyż obrośnięty dzikim chmielem stał tam od bardzo dawna, gdy w okolicy panowała zaraza cholery. Przy nim na górce, z której widać wąwóz steklińskiego jeziora czekali na pielgrzymkę z Czernikowa. Już ich słychać, są na dole. Muszą przejść podmokły jar usypanym nasypem między jeziorem a ciągnącym się dalej bagnem. Podobno to najgłębsze jezioro w Ziemi Dobrzyńskiej usadowione w wyrytej przez lodowiec rynnie. Jeszcze wrócimy naszymi „powrotami” nad to jezioro, a teraz „idźmy” dalej żeby w Walentowie połączyć się z procesją idącą z Mazowsza i Trutowa. W przerwach między pieśniami, doliną jeziora w tym czystym powietrzu wrześniowego poranka dochodzą do nas ich pieśni. Razem już wszyscy przejdą pod rosochatą sosną „krzywego lasu” do Kikoła. Stamtąd nie pójdą drogą pod górkę, na Lipno obok jeziora i figury św. Nepomucena. Nie na Konotopie. (W Konotopiu też cudownym miejscu odpusty są kiedy indziej. To stamtąd powracał o kulach jakiś człowiek z nadzieją uleczenia i został wysłuchany. W powrotnej drodze swe drewniane kule doniósł tylko tutaj i pozostawił pod figurą. Ktoś je położył na wysokiej kolumnie u stóp świętego, by doczekały się mego dzieciństwa i mogły wryć się w moją pamięć.)
11.Kikół Św.Nepomucen.png
11.Kikół Św.Nepomucen.png (33.7 KiB) Przejrzano 4336 razy
3_131_0_-_48_14_0_27187877.jpg
Sanktuarium w Wymyślinie - 1939
3_131_0_-_48_14_0_27187877.jpg (45.26 KiB) Przejrzano 4504 razy
Pielgrzymki zawsze chodziły przez Wolęcin, Chodorążek i Jarczewo. W każdej wiosce po drodze dołączali następni, było ich bardzo dużo a jeszcze większe tłumy ich odprowadzały. Pielgrzymka dochodziła do Wymyślina, gdy tam były już z Lipna, Wielgiego i z Sierpca. Potem razem witano Włocławek, Dobrzyń znad Wisły i na końcu pielgrzymkę z Płocka. Przychodziły procesje z przyległej Warmii, Ziemi Chełmińskiej, Mazowsza i zza Wisły z Kujaw. Z Warszawy pielgrzymki płynęły statkiem do Dobrzynia nad Wisłą a stamtąd na pieszo do Skępego. To były pierwsze odpusty w wolnej ojczyźnie. Po cudzie nad Wisłą. Było za co dziękować mimo, że przybyło tyle grobów na wszystkich cmentarzach tej okolicy.
Nie można było dostać się na dziedziniec klasztorny z krużgankami. Wszystkie place wokół wypełnione a borek aż do cmentarza i jeziora. Droga przed klasztorem obstawiona straganami prawie do samego Skępego. Z zajazdu „Pod kasztanami” dochodził zapach kartoflanki a może kapuśniaku. „Chodźcie jeden dzień można nie jeść obiadu, babcia kupi obwarzanki ”. W borku, bliżej jeziora, pod ogromnym dębem znaleźli kawałek wolnego miejsca na rozłożenie lnianej ściereczki zastępującej obrus. Każdy dostał po kawałku kiełbasy, która podczas łamania wydawała trzaski jak suchy chrust. Przed pokrojeniem chleba babcia zaznaczyła jego spodnią stronę znakiem krzyża. Kromkę, która po odkrojeniu spadła poza ściereczkę Irenka podniosła i szybko ucałowała.
Wymyślin 001.jpg
Wymyślin 001.jpg (46.23 KiB) Przejrzano 4825 razy
Do nabożeństwa był jeszcze czas. Można trochę odpocząć. Większość ludzi i tych bliżej i dalej drzemała po trudach marszu. Dziadek wstał, popatrzył w stronę jeziora. Oprócz Zenka wszyscy wtuleni w siebie zasypiali. Machnął do niego ręką i po cichu, omijając leżących poszli nad brzeg. Wiał spokojny wiatr z drugiej strony jeziora. Przyniósł przesycone lasem powietrze i długie, spokojnie wpływające na piaszczysty brzeg fale. Zagłuszały gwar dochodzący zza borku. A może to oni, zapatrzeni nie chcieli tego gwaru słyszeć. Patrzyli przed siebie. Widok był inny niż w Steklinie, mniej ograniczony. Z lewej strony przy końcu borku widzieli porośniętą wyspę na tle wysokiego brzegu, u którego stóp, w wodzie na palach stała szopa pokryta trzcinowym dachem. (A może jej wtedy tam jeszcze nie było). Za nią, dalej na wzniesieniu, słomiane strzechy domów, wokół Skępskiego rynku przy o wiele większym dachu karczmy, wyglądały jak szare kuropatwy wokół matki. Nie wiem czy nad tym wszystkim nie górowała dzwonnica drewnianego kościółka. Wszystko to odbijało się w wodzie trochę zniekształcane, nierealnie drgające na łuskach fal. Na wprost mieli czarny las na wysokim brzegu. Ten brzeg wydał się tajemniczy tym bardziej, że patrzyli pod ostre wrześniowe słońce. Na wystającym półwyspie widzieli starą wierzbę a za nią wyglądający na nieprzebyty, zacieniony bór. Po prawej, na końcu jeziora na również wysokim brzegu kilka „bielonych” na błękitno chałup Józefkowa. Patrzyli na to wszystko wciągając głęboko powietrze, tak jakby chcieli poczuć tą obecną tu siłę i uzyskać potwierdzenie swej decyzji. Przecież nic nie dzieje się bez przyczyny. Tak na pewno jest i teraz. Z zapatrzenia ocknęło ich bicie dzwonów na główną mszę odpustu. Poderwało też wszystkich odpoczywających w cieniu wiekowego borku...
Dzisiejsze Skępe.png
Dzisiejsze Skępe.png (206.83 KiB) Przejrzano 4825 razy
Pod wpływem czego i kiedy zapadła decyzja o przeprowadzeniu się do Skępego? Czy po przeprowadzce dziadek szukał pracy? Może pracę lub jej przyrzeczenie miał już wcześniej. Może tu na odpuście, gdzie zazwyczaj spotykano całą rodzinę i wszystkich znajomych, dowiedział się, że będzie potrzebny ktoś na posadę państwową. Taka posada byłaby czymś zbawiennym, gdy bieda była nie do przezwyciężenia. Dla kogoś, kto nie potrafi bezradnie czekać, a bezradność go dobijała, perspektywa diametralnej zmiany dodaje nadziei a zarazem skrzydeł. Po likwidacji granic między zaborami trzeba było te tereny scalić siecią dróg. Takie połączenie między stolicą a Pomorzem z budującą się Gdynią przebiegało wtedy w dość prostej linii przez Skępe, pamiętając, że Prusy wschodnie zostały w państwie niemieckim. Trasa, która do tej pory raczej była szlakiem przemytników, miała stać się ogólnokrajową drogą ze stałymi, nadzorującymi i odpowiedzialnymi za jej stan dróżnikami. Taką posadę otrzymał dziadek. Nie wiem jak długi odcinek jemu podlegał, ale na pewno dawał nadzieję stałej i chyba niekończącej się pracy. Na pewno tak też mniemał zapisując Zenka do Seminarium Nauczycielskiego w Wymyślinie.
3_131_0_-_48_19_0_27187882.jpg
Rynek w Skępem - 1939
3_131_0_-_48_19_0_27187882.jpg (39.59 KiB) Przejrzano 4504 razy
Zamieszkali w wynajętym mieszkaniu w Skępem przy uliczce prowadzącej do wsi Łąkie. Tam chyba zmarła Irenka. Była to kropla goryczy, którą życie im podsunęło, żeby nie zachłysnęli się perspektywą spodziewanego szczęścia. Nie pomogło to, że już należeli do kasy chorych, tak jak drabina przeciwpożarowa na dachu nie zabezpieczała przed pożarem. Zapomnieć szybko o Irence nie dawała im zaczynająca już dobrze mówić Natalka (ta, co się utopiła...). Przez bardzo długi czas wychodziła przed dom i swoim dziecięcym głosem wołała starszą siostrę na posiłki. Wszyscy odkładali łyżki, odsuwali talerze i ze łzami w oczach wychodzili z domu. Długo nie potrafiła zrozumieć, że Irenki wśród nich już nie będzie. W zamian przyszła na świat Helena. Nie był to zbyt odpowiedni czas na powiększanie rodziny - zaczął się kryzys nazywany kryzysem lat dwudziestych. Bieda, która z tych terenów nie zdążyła odejść, pogłębiła się jeszcze bardziej. Dziadek podobno przez dwa lata nie dostawał pensji, a pieniądze, które udawało mu się gdzieś zarobić zostawiał najczęściej po drodze w gospodzie. Dobrze, że z wykopków u dziedzica Zielińskiego można było oprócz zarobionej dniówki dostać po koszu ziemniaków. „Będzie co jeść a pieniądze odda się do sklepu, bo dalej na krechę , to nawet ładna i potrafiąca się mile uśmiechać Natalka nie dostanie”. Mimo takiej biedy, propozycja dziedziców ze Złotopola (w ich imieniu pertraktowała dziedziczka Zielińska) o usynowieniu przez nich Heleny, została w rodzinie bezdyskusyjnie wykluczona, choć dziadkowie mieli dostać podobno równowartość pary koni. Dziadek pracował dalej jako dróżnik, nie zawsze dostając pieniądze. Zabierał ze sobą Władka. Zenek uczęszczał do seminarium Natala a i zaraz Helena zaczęły chodzić do szkoły, najpierw czteroklasowej, a potem do szkoły ćwiczeń. Praktykowali w tej szkole uczestnicy starszych roczników z seminarium. W międzyczasie urodzili się Lucyna, Wanda, Janek i najmłodsza Krysia. Nieraz nie było miejsca na odrabianie lekcji, a do Zenka przychodzili koledzy i ci ze Skępego, i mieszkający w internacie. Często było śmiesznie i wesoło. „Stare konie” żartowały sobie z paroletniej Krysi, że jest ich narzeczoną i ma wybrać jednego z nich i dać mu buzi. Po długich namowach zgadzała się, „ale tylko przez fartuszek”.

Nieraz młodzieży było tak dużo, że nie mieli gdzie siedzieć, ale to nikomu nie przeszkadzało. Opowiadano różne historie, czytano książki. Niejednokrotnie ktoś dostał talerz zupy, gdy akurat była. Często zdarzało się, że nie było co do garnka włożyć. Opowiadano z uśmiechem, że nieraz najmłodszy Janek wycinał z papieru śledzia, który potem położony na stole towarzyszył im w jedzeniu kartofli polanych zsiadłym mlekiem z cebulą. Janek był w rodzinie dostawcą różnych śmiesznych historyjek. Dostał przezwisko Nynaś, które funkcjonowało nawet po wojnie aż do jego śmierci. Wzięło się stąd, iż na widok jadących na targ wozów ze świniakami, powiedział (nie mogąc znaleźć na nie określenia), że widział dużo „nynasi”. Parę dotyczących jego historyjek opowiem w dalszym ciągu. Teraz chciałbym tą najzabawniejszą opowiedzieć, gdy poszedł do szkoły. Na którejś z pierwszych lekcji pani przeprowadzała wywiad. Na pytanie, kto śpi w nocy sam, jako nieliczny odpowiedział, że on. Zdziwiona nauczycielka znająca ich rodzinę, dopiero na przerwie poprosiła Janka, aby wytłumaczył czemu kłamie. On odpowiedział, „że nie kłamie i śpi sam, ale w nogach ”. Faktycznie nie kłamał, miał wspólny chyba szlaban z najmłodszą Krysią. Był okres, (mieszkali już w Wymyślinie), że do seminarium zaczął chodzić syn kuzyna dziadka i przez pewien czas u nich mieszkał.

„Było to chyba, gdy zmarł Józef Piłsudski. A może Zenek miał wtedy maturę i Czesław zaczął chodzić do seminarium. Czesiek też ale z własnym taboretem. Zostawiał go na noc u woźnego.” (Tak to prawda mimo, że dziwnie brzmią słowa mamy. Czesław chodził na zajęcia i zdawał egzaminy eksternistycznie.) Możliwe, że to było wszystko w tym samym czasie. W seminarium zrobili wielką akademię. Nawet ja (słowa mojej mamy) mówiłam wiersz o X pawilonie w warszawskiej Cytadeli. To było przedstawienie pod tytułem „Gwiazda Syberii”, Zenek też i Czesiek – my razem występowaliśmy, tylko, że Czesiek był wolnym słuchaczem, bo nie mieliśmy pieniędzy. Mnie – kontynuowała mama - nauka szła bardzo dobrze, nawet takiej jednej koleżance, co z rodzicami wróciła z Ameryki pomagałam i podpowiadałam, a ona mi za to dawała chleb. Chleb z masłem. Pani Wałaszkiewiczowa, ta co nas uczyła, nieraz, żebym jej nie podpowiadała, to wysyłała mnie po coś do sklepu. Po bułki. Potem to już w szkole, tym najbiedniejszym dawali taką dużą bułkę drożdżową i kawę z mlekiem. Heli też. I Lucynie, i Wandzie - Jankowi i Krysi nie, bo jeszcze nie chodzili - nie chodzili do szkoły. W szkole mieliśmy harcerstwo. Ja byłam przyboczną i jeździliśmy na obozy. Kilka razy nad jeziorem w Łąkiem spaliśmy pod namiotami. Na taki dłuższy obóz to poszliśmy aż do Bobrownik nad Wisłę. To było bardzo daleko, bo furmanki wiozły namioty i jedzenie – chyba ze trzydzieści kilometrów. Tam na takiej wyspie z kamienną groblą zalewaną przez wodę były ruiny wielkiego zamku, takie z cegły. Widać było kominy celulozy we Włocławku. I to chyba wtedy kuzyn naszego dziadka, dziadek Naty zabrał nas wszystkich do Józefkowa.”
Ostatnio zmieniony pn cze 14, 2021 9:07 pm przez Dziadek Jacek, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Re: "Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

Postautor: Dziadek Jacek » pn maja 10, 2021 8:13 pm

Czeluści komputera są tak ogromne, że żadna szuflada by ich nie zastąpiła. Tym bardziej, że nasze szuflady przegrzebali Niemcy a i Rosjanie nie małe spustoszenie zrobili ze swymi polskojęzycznymi pomocnikami. Ale o tym też będzie dalej.
Co do tych "pereł" i pienia na mój temat, to trzeba się z tym chyba pohamować bo to wcale nie przyśpieszy przygotowywania następnego "kawałka". "Procesu" i tak nie przeskoczę. Trzeba ten materiał po wyjęciu z "tej szuflady" odkurzyć, często go również cenzurując poprawić bo to przecież powstało 20 lat temu.
Ostatnio zmieniony pn maja 10, 2021 8:33 pm przez Dziadek Jacek, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Powroty. Historia rodzinna z Józefkowem w tle

Postautor: Dziadek Jacek » wt maja 11, 2021 8:12 pm

Dziadek Naty - Dekowski (o Nacie napisze za chwilę), był krewnym mojej prababki. Jego dzieci wyjechały do Stanów Zjednoczonych w tym samym czasie co pradziadek, a on sam mieszkał w dawnych czworakach w Józefkowie. W sieni miał warsztat, bo był stolarzem a na starość już za często nie „strugał”, więc miejsca dla jednego miał za dużo.
Józefkowo na tle Wioski i Wymyślina m.jpg
Józefkowo na tle Wioski i Wymyślina m.jpg (52.57 KiB) Przejrzano 5980 razy
Józefkowo Zostało założone w XIX w przez Zielińskich na dość wysokim wzniesieniu nad J. Wielkim i nazwane na cześć ich przodka Józefa Zielińskiego. Inaczej wtedy wyglądało. Miało okrągły rynek, wokół którego pobudowano pięć (chyba) bliźniaczych , drewnianych czworaków usytuowanych dłuższymi bokami do rynku. Z niego rozchodziły się gwiaździście drogi w stronę majątku w Wiosce, druga nad jezioro do brodu na „Węgorni” w stronę Pokrzywnika, trzecia w stronę szosy do lipna i Skępego a jedna najmniej używana do strugi na „Kapuśnik” gdzie była tylko kładka dla pieszych z jednego bala, którędy można było dostać się do Żagna. Oprócz tych dróg były też na granicach między działkami wąskie tryfty –odstępy między granicami umożliwiające przejście pieszemu i przeprowadzenie krowy na leżące za budynkami działki. Chyba dość szybko powstały, można by to nazwać obwodnice, drogi omijające rynek, prowadzące z lipnowskiej szosy w stronę Strugi i druga nad jeziorem. Prowadziły do wspomnianej wcześniej przeprawy, brodu na Węgorni. Przy tych drogach budowano następne zabudowania. Wiele miejsca jednak było wolnego. Nazywano go „wygonem” – może to na nim, w „innym wcieleniu” widziałem piec chlebowy i brałem udział w jego rozgrzewaniu i pieczeniu chleba wspominanym wcześniej? W moim dzieciństwie nad tym wszystkim jeszcze górowała ogromna stara topola ze złamanym podczas burzy konarem, na którym bociany pobudowały wielkich rozmiarów, stare gniazdo.
Jedną połówkę czworaka, z sienią, komorą, i dwoma izbami miał „dziadek (Naty) Dekowski. Swoją ziemię oddał komuś w dzierżawę, gdyż już mu było za ciężko. Dzierżawca od dawna przestał mu płacić. Wolał, więc taką przysługę zrobić swoim. W ten sposób Lulińscy znaleźli się w Józefkowie.

„Wtedy to już było dobrze...” Faktycznie – mieli już swoją krowę (może tą ze złamanym rogiem z obrazka znad jeziora), dach nad głową, za który nie musieli płacić, i „zawsze na zimę w sieni dwie beczki kapusty”. Kapustę mieli swoją. „Nad Strugą był kapustnik a krowa pasła się z dworskimi, tylko trzeba samemu było ją doić” – opowiadała mama. Dziedziczka Zielińska pozwalała też na swoich łąkach kopać torf. Chodzili wtedy tam całą rodziną, bo i pracy ciężkiej przy tym było dużo. Babcia tak jak na odpust brała koszyk z jedzeniem i butelki z piciem albo wielki aluminiowy czajnik. Szło się daleko na Łąkie . Po drodze wszyscy śmiali się i żartowali, tylko Czesiek zawsze zostawał z tyłu, bo czytanie w marszu strasznie mu przeszkadzało. (Wujek Czesiek na pewno uważał, że to; marsz, kopanie torfu, wykopki kartofli i inne takie rzeczy przeszkadzają w czytaniu a nie odwrotnie.) On całe życie czytał, a gdy któreś z rodzeństwa wykonało do niego należącą czynność, to zza jego okularów „sypały się iskry wdzięczności”. Często go przy wielu pracach zastępowano. Przy torfie na pewno też. Nie potrafił się skupić na innych rzeczach niż książka. Na pewno dziadek widząc Czesława stojącego na krawędzi wypełnionego wodą dołu, nieporadnie trzymającego łopatę do kopania torfu, przegonił go do dziewczyn słowami „idź, bo się utopisz”. Dziewczyny od razu odsyłały go na bok, bo im tylko przeszkadzał, gdy opowiadał, że są specjalne maszyny na „motor”, które nie tylko kopią, ale też od razu formują w brykiet wydobyty torf a człowiek tylko odbiera i układa w pryzmy. Jednak czytanie mu nie szło i wracał im pomagać, bo wiedział, że to chyba najcięższa z prac, jakie można sobie wyobrazić. Zenek z Władkiem na zmianę nie chcąc do tej czynności dopuścić ojca, stali po pas w wodzie i spod jej powierzchni, wąską, długą łopatą na długim trzonku wykopywali czarne błoto. Czym sięgnęli głębiej tym bardziej wartościowszy torf wydobywali. Dla tego doły były takie głębokie. Podawali go na brzeg wrzucając na zbite z desek nosze. Napełnione, dziadek i Czesław zanosili Natali, Heli i Lucynie, które w drewnianych korytkach, udeptując mokry torf nogami, formowały w kanciaste bryły. Po zdjęciu ograniczających kształt ramek zostawały do wyschnięcia, wyglądając jak poukładane równo na trawie czarne cegły. Te zrobione poprzedniego dnia i wcześniej już były dość wysuszone by Wanda i Janek z Krysią pod nadzorem swej mamy mogli poukładać w stosy, by jeszcze dalej przesychały i w razie deszczu nie rozpłynęły się. Na ich miejscu powstawały następne rzędy. Tak przez dwa tygodnie, aż w stosach było około czterech tysięcy cegieł. Dobrze, że było ciepło. „Najgorsze te podjadki , które szczypały po nogach i nie można było się od nich odgonić a po ugryzieniu zostawały bolące bąble. Wanda i Janek z Krysią najbardziej krzyczeli.”

Były to wakacje, jakiś rodzaj prac dla siebie, dla swego domu by w zimę mieć czym napalić w piecu. W tych czasach wiele rodziny, zajmowało się zarobkowo kopaniem torfu. Kiedykolwiek przejeżdżamy przez leżącą niedaleko Skępego Wólkę, mama opowiada, że „oni stąd”, gdy śnieg stopniał, nie czekając aż się ociepli zaczynali kopać i wozić do miasta torf. Przez lato chorowali, a jesienią wieziono ich na cmentarz tą samą drogą i tymi samymi chudymi konikami ciągnącymi małe, nieraz plecione z wikliny furmanki. „Suchoty” to najczęstsza przyczyna śmierci w tamtych czasach.
„Teraz nie ma biedy, zobacz ile drzewa leży w lasach. Dawniej dziedziczka musiała pozwolić na zbieranie gałęzi i szyszek, bo inaczej gajowy przeganiał. Było wszystko wyzbierane a teraz zobacz nie ma jak przejść. Nie ma biedy, ludzie mają za dużo pieniędzy albo węgiel za tani”.
W tych latach pobudowano kolej z Torunia przez Lipno, Skępe, Sierpc, Nasielsk do Warszawy. Nie wpisał się ten fakt w pamięć mojej mamy, ani to, że wcześniej w tych okolicach jeździła kolejka wąskotorowa jeszcze istniejąca w moim dzieciństwie niedaleko wsi Głodowo i na trasie do Fabianek. Do babci na wakacje do Osówki mama przestała chodzić. Którejś jesieni była ostatni raz - na pogrzebie. Na pieszo i chyba też w nie swoich butach. Nawet, jeśli byłby już pociąg, to i tak nie mieli pieniędzy na bilet, mimo, że było taniej niż autobusem.
„Zenek po skończeniu seminarium zaczął pracować w szkole w Lipnie. Dojeżdżał codziennie na rowerze. Czesław – u dziedziców w Żuchowskim młynie. Już wtedy było bardzo dobrze, - mówiła mama - bo oprócz pieniędzy dostawał mąkę. Tata nadal był dróżnikiem. Chyba mniej pił, i to wtedy pobudowaliśmy dom”.
Teraz nadeszła właśnie ta chwila, w której pojawiła się Nata. Przypłynęła ze Stanów Zjednoczonych do Gdyni. Przypłynęła Batorym odwiedzić swego dziadka. Przy okazji poznała swych bardzo dalekich kuzynów. Na pewno Zenek, jako najstarszy pomagał jej poznać okolicę. Był jak oni wszyscy w całej rodzinie, przystojnym chłopakiem.
Czesiek i Zenek m.png
Czesiek i Zenek m.png (194.15 KiB) Przejrzano 5980 razy
Ona też była ładną dziewczyną. Nic dziwnego, że obydwoje zakochali się w sobie. Nie będę tej historii opowiadał, aby jej swą nieporadnością nie popsuć. Niech czeka na kogoś lepszego w tym ode mnie i gwarantuje, że będzie w stanie stać się przebojem przewyższającym opowieść o Tristanie i Izoldzie a nawet „Love Story”. Nim Nata popłynęła z powrotem do Ameryki dała pieniądze na budowę. Bardzo szybko powróciła po załatwieniu tam wszystkich swoich spraw. W Józefkowie chyba kończyli dom.
dom Naty i Zenka w Józefkowie m.jpg
dom Naty i Zenka w Józefkowie m.jpg (57.89 KiB) Przejrzano 5980 razy
Postawili go na skraju wsi od strony Lipna. Z szosy było widać szczyt z jednym oknem. Od frontu były dwa i drzwi wejściowe. Stał na podmurówce gdyż miał piwnicę z wejściem z kuchni. Za nim w głębi podwórka była mała stodoła a z lewej obora (też mała) z dobudowaną pralnią. Od podwórka był ganek - pod daszkiem z kilkoma schodkami. Wtedy może jeszcze nie, ale wkrótce wyrosły drzewa owocowe (w dzieciństwie przyjeżdżałem na wiśnie). Nie wiem czy do powrotu Naty już był pobudowany. Po ślubie, stała się jeszcze jedną moją ciocią. Rodzina Lulińskich zaczęła rozrastać się w boczne odnogi. Dziadkowie nie długo zostali pierwszy raz dziadkami. Urodziła się Dusia, pierwsza moja kuzynka nie dużo młodsza od naszej najmłodszej ciotki – Krysi
Nata i Dusia.png
Nata i Dusia.png (40.62 KiB) Przejrzano 5980 razy
To chyba też w tym czasie w mamie zakochał się kolega Zenka albo Cześka z seminarium Leon Osiakowski. Była bardzo ładną, szczupłą, czarnowłosą dziewczyną z czarnymi tajemniczymi oczyma z porównywalną urodą do Poli Negri . Nawet podobnie obcinała włosy i nosiła (może tylko pozując do zdjęcia) podobnie uformowaną w turban chustkę. „Zabierali mnie ze sobą na bale do seminarium a na jednym nawet wybrali mnie królową balu. To na nim dostałam ten kotylion. Kolega (ten od kotyliona – tłumaczyła mama), prosił Cześka, aby pomógł mu umówić się ze mną, ale ja nie chciałam, mimo, że mi się podobał. Chyba zakochałam się w nim, ale myślałam, że to jeszcze za szybko. Miałam dopiero siedemnaście lat.”
Czesław Natala i... Osiakowski.png
Czesław Natala i... Osiakowski.png (189.17 KiB) Przejrzano 5980 razy
Ostatnio zmieniony czw maja 20, 2021 9:45 pm przez Dziadek Jacek, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Powroty. Na kresach kresów

Postautor: Dziadek Jacek » śr maja 12, 2021 10:45 pm

Miała wtedy siedemnaście lat. Zaczął się dla niej najkrótszy rozdział jej życia. Los pilnuje, aby coś, co daje nam radość nie trwało za długo, dba byśmy nie zachłysnęli się tą radością. Doprowadza do tego, że boimy się a nawet przed nią uciekamy, a gdy już nas w jakiś sposób dogoni, ze strachem czekamy na zimny prysznic. On zawsze przecież przychodzi. Tak miało stać się i teraz.
Natala ze zniszczonego zdjęcia.png
Natala ze zniszczonego zdjęcia.png (229.14 KiB) Przejrzano 5947 razy
Co pewien czas, gospodarze (Lulińscy mając pięć morgów już wtedy do takich należeli), musieli wykonać na rzecz gminy jakieś prace. Mama nazwała to "szarwark" . Na wiosnę kobiety ze wsi poszły zrównać koleiny na drodze. Poszły gdzieś za las na Pokrzywnik. Była z nimi babcia i moja mama. Przy drodze, pod drzewem siedział jakiś młodzieniec, czytał książkę. Gdy przechodzili koło niego, ukłonił się grzecznie. „Były z nami tylko starsze kobiety, - opowiadała mama - z dziewczyn tylko ja. Od razu wszystkie zaczęły żartować, że Gałkowski wiedział, iż tu przyjdziemy i czekał na mnie.” Mama podobno widziała go wtedy pierwszy raz w życiu. Babcia też. Kobiety go znały a okazało się później, że jego brata, Zygmunta, znał Zenek. Chodził przed nim do seminarium. „Mieli duże gospodarstwo i mogli nawet i młodszego wysłać do szkoły do Torunia, miał na imię Genek.” Ukończył Szkołę Handlową i pojechał na Wołyń do starszego brata, który tam był kierownikiem szkoły. Prowadził sklep. Teraz przyjechał do swoich rodziców i starszych (jeszcze dwóch) braci w odwiedziny na Wielkanoc.

Czekał na nie wracające po „szarwarku” do domu. „Kobiety sobie z nas żartowały, gdy przy wszystkich pytał, czy może mnie odprowadzić. Wstydziłam się, nie wiedziałam co powiedzieć i chyba nic nie odpowiedziałam. On szedł obok mnie i mamy i cały czas coś mówił. Nie przejmował się śmiechami idących obok kobiet i cały czas mówił i mówił a ja nic nie słyszałam. Myślałam, że te parę kilometrów nie skończy się nigdy i słyszałam tylko te śmiechy. Nie pamiętam jak doszliśmy do domu i co się z nim dalej działo.”
Babcia na pewno o wszystkim w domu opowiedziała. Helena i Lucyna kazały sobie z natręctwem o nim mówić, jaki on jest, czy jest ładny. Na pewno starsi bracia sobie żartowali, jak to jest często przy takich okazjach. Gdy Janek z Krysią zaczęli śpiewać „oni się ożenią, oni się ożenią....” wybiegła z domu trzaskając drzwiami. Dziadek wyszedł za nią, wcześniej karcąc wzrokiem dzieciaki. Usiadł obok Natali na schodkach ganku, wyciągnął papierosa zwiniętego z machorki i przypalił. Po chwili milczenia odezwał się cedząc długo słowa i wypuszczając dym przez wąsy,: „Niemądra, nie płacz, niech tam się śmieją, a i tak przed losem nie uciekniesz ”. Ze łzami mówiła: „Ja go pierwszy raz na oczy widziałam, wcale go nie znam”.

Następnego dnia w kościele babcia trąciła łokciem Natalę i wskazała głową w stronę ołtarza. Z boku stał Genek, uradowany, że został zauważony. Nim zdążyła skończyć się msza, już był przy bramie klasztoru i pilnował wychodzących, aby tylko nie przegapić Natali. Całe Józefkowo wracało razem. Młodzież idąca trochę szybciej zostawiła starszych z tyłu. Słychać było śmiechy (trochę powstrzymywane, bo to przecież Wielki Tydzień). Na pytanie Władka, czemu przyszedł do klasztoru a nie do kościoła w Karnkowie, gdzie była jego parafia i miał tylko dwa nie sześć kilometrów, odpowiedział, że był u znajomych w Wymyślinie no i został na mszy. Przez cały tydzień sytuacja powtarzała się. Już przestano sobie z niego kpić a on wcale nie krył, że przychodzi w „konkury” do Natali. Zaprzyjaźnił się nawet z Władkiem, który go polubił. Tylko Janek z Krysią ciągle na tą samą nutę; „zakochana para..., „oni się ożenią...”. Gdy dostali po lizaku to i oni dali spokój. Jego rodzice niezbyt byli przychylnie nastawieni do Natali. „Ja byłam biedna a oni bardzo bogaci - opowiadała mama - Jego siostra i bratowe mnie chyba polubiły a on tak się zakochał, że stracił dla mnie głowę. Ja go chyba nie kochałam. To było tak szybko, bałam się wszystkiego. Rozmawiałam z mamą, też mi nie pomogła. Mówiła, że „miłość przyjdzie sama, on jest dobrym człowiekiem – będzie ci dobrze, a zobacz co u nas - tylko z tego kupa dzieci. Nam też będzie lżej.”

Od tej chwili wszystko potoczyło się jak szalejący huragan, jak schodząca z bardzo stromej góry ogromna lawina, która już nie może się zatrzymać. Oświadczyny, zapowiedzi (tam w miejscu urodzenia dziadek pod wpływem „radości” bez zastanowienia podał miejscowość Missow, w Prusach gdzie urodził się Czesiek). „Nie obejrzała się” a mając osiemnaście lat stała przed ołtarzem. Przywieziona bryczką odstrojoną brzozowymi gałązkami i kolorowymi wstążkami, ciągniętą przez dwa piękne, błyszczące konie. Znowu niczego nie pamięta, jak wsiadała do bryczki, jak z niej wysiadała, jak doszła do ołtarza. Oprzytomniała, gdy zauważyła, że nie ma wiązanki i trzeba było powiedzieć „Tak”.

Wszyscy mówili później, że to zły znak, że niedobrze. Genek tak nie uważał, kazał się nie martwić. Zresztą nie mieli kiedy.
Bardzo skromne wesele. Szybkie wesele, po którym dziadkowie długo nie mogli ustabilizować sytuacji finansowej. Mimo że już było w domu lepiej (za krótko), żadnego posagu a nawet wyprawki –„przecież nie po to Ciebie biorę”. Jedna sukienka – „ja ciebie kocham choćby i boso”. Bilety były kupione – „podróż poślubna” gdzieś daleko na kresy czegoś tak wielkiego, że nie do objęcia rozumem – do nowego swojego domu. Wyjechali pociągiem do Warszawy. Stamtąd wagonem sypialnym przez Brześć, Kowel, Równe i gdzieś jeszcze dalej na kresy wyobraźni kogoś, kto do tej pory najdalej był w Bobrownikach nad Wisłą i z daleka widział Włocławek a właściwie kominy celulozy. Gdy przyniesiono śniadanie do przedziału, po otworzeniu oczu myślała, że to wszystko nieprawda. Minął dzień, za oknem zmieniły się krajobrazy a oni jeszcze jechali, jeszcze i noc. Cały czas bała się, że gdy zamknie wieczorem oczy to rano obudzi się w Józefkowie nad Strugą z kijkiem w ręku pośród stada gęsi... Przecież ona tam gęsi nie pasła, przecież to Lucyna i Janek...Ona ma już męża i już, - już będzie wszystko dobrze.

Wysiedli na małej wiejskiej stacyjce, kilkanaście kilometrów od Kisielina, przez który nie szła kolej. Przed budynkiem ledwie mieszczącym wąską poczekalnię z malutką kasą, na symbolicznie wybrukowanym placyku czekał na brata i świeżą bratową, zawiadomiony telegraficznie Zygmunt.
Do Woronczyna gdzie mieli wszyscy już razem mieszkać było jeszcze kilka kilometrów w stronę miasteczka. Było więc sporo czasu na opowiadanie. Zygmunt pytał, odpowiadał, był wesoły tak jak opisywał go Genek. Polubili się jeszcze nim dojechali do domu. Musiała opowiedzieć, że Zenek też się ożenił i już ma córkę, że pobudowali nowy dom w Józefkowie.

Jechali jakby płynąc wśród pól, ze wszystkich stron sięgających horyzontu. Falowała jeszcze zielona pszenica o kłosach nieposiadających ziarna, ale już tak nabrzmiałych, spodziewających się widocznie wielkiego urodzaju. Wszystko dookoła było tu inne, jakieś dojrzalsze. Konie same szły drogą wysadzoną po obu stronach owocowymi drzewami. Były to jabłonie na przemian z czereśniami. Jabłka jeszcze zielone, ale na niektórych czereśniach owoce aż pękały nie mieszcząc się pod czarną błyszczącą skórką. Genek widział w oczach Natali błyski łaknienia, gdy przejeżdżali pod obwisłymi od ciężaru gałęziami. Złamał jedną, bardzo dużą i podsunął przed zaskoczoną dziewczynę, która ze zdumienia aż otworzyła buzie. Nim ją zdążyła zamknąć, włożył jej czereśnie i jeszcze zdążył pocałować. Karmił ją i w międzyczasie zawieszał na uszach czereśniowe kolczyki. Siedzący już od dawna tyłem do kierunku jazdy Zygmunt śmiał się i jadł z nimi. Powiedział, iż go cieszy, że się kochają.

Spojrzeli sobie w oczy. Pomyślała, że to chyba jest miłość. Gdy jesteśmy z kimś i przestajemy bać się nie wiedząc nadal, dokąd razem jedziemy - na pewno musi to być miłość.

Konie same wybrały, skręcając w prawo na rozjeździe, przy udekorowanym girlandami kwiatów krzyżu ustawionym na usypanej górce. „Przedwczoraj było Boże Ciało i tu przyszliśmy z procesją”.
Po usłyszeniu tych słów, oderwała oczy od czereśni i rozejrzała się dookoła. Było widać koniec pola pszenicy. Nie dlatego, że pole skończyło się, ale dlatego, iż zaczynała się wieś. Jeszcze do niej daleko. W prześwitach drzew, pewnie sadów, widać już było domy. Dużo domów i budynków gospodarczych. Stodoły tak duże, że dom w Józefkowie zmieściłby się w środku razem z ich oborą i stodółką. Wszystko zbudowane z drewna, wyglądające jak nowe. Czym bliżej tym więcej szczegółów. Faktycznie wszystko zbudowano niedawno, gdyż deski w niektórych bardziej osłoniętych miejscach nie zdążyły jeszcze poszarzeć i pozostawały złotawe. Obory pomurowano chyba z gliny, bo niektóre ściany jeszcze niepobielone miały jej ciepły kolor. W narożnikach odróżnić można było cegły, ale też niewypalone. Wypalonych cegieł użyto tylko do wymurowania fundamentów domów i innych budynków. Nie było widać kamieni, nawet nie leżały przy bramach wjazdowych jako odboje, zabezpieczające słupki przed kołami wozów. Wjechali między pierwsze budynki, pod których ścianami rosły wysokie malwy i zaczynające kwitnąć słoneczniki. Swoimi nie rozsłonecznionymi jeszcze całkowicie głowami wystawały zza płotów tak jakby witały jadących. Chłopiec turlający po udeptanej ścieżce starą, zardzewiałą, pękniętą fajerkę na ich widok rzucił kijek i szybko przybiegł do bryczki. Fajerka bez „napędu” skręciła w stronę płotu i tam przewróciła się w trawę. Chłopczyk wskoczył do bryczki, w czym pomógł mu Zygmunt. On nikogo nie zauważając od razu zaczął szybko mówić do Genka, jakby z parę lat się nie widzieli. „Cieszył się, że już przyjechał, - a myślał, że już nie przyjedzie, że bociany dawno już przyleciały - a jego tu nie było”. Posadził go na kolanach i tarmosząc po krótkich blond włosach, chciał przejąć inicjatywę w mówieniu, ale to nic nie dawało. Zamilkł, gdy w otwartej buzi poczuł wetkniętego przez zaskoczenie lizaka. Genek korzystając z chwili ciszy przedstawił Natalę, jako swą żonę a chłopca, jako najlepszego kolegę z całej wsi. Z obejść na drogę zaczęły wychodzić zainteresowane ruchem podwórkowe psy, leniwie przeciągając się po południowej drzemce. Niczego jednak ciekawego nie zauważyły i kładły się z powrotem, ale teraz już w cieniu. Wjechali na coś w rodzaju rynku otoczonego ze wszystkich stron domami. Wszystkie domy stały szczytami do placu, tylko ten jeden większy od innych nie. Miał we frontowej ścianie dwoje drzwi wejściowych. Z lewej strony drzwi były trzy okna, większe od trzech po prawej. Przy tych z lewej widniała czerwona tablica „Szkoła Powszechna w Woronczynie”.

Zatrzymali się przy prawych drzwiach. W nich, jednocześnie z zatrzymaniem bryczki ukazała się jędrna dziewczyna o pszenicznych warkoczach obwiązanych wokół głowy. Ubrana była odświętnie (mimo powszedniego dnia) w lnianej, kolorowo haftowanej bluzce i również odświętnej, samodzielnie tkanej spódnicy. Na nogach miała wypolerowane buty, zasznurowane aż nad kostki. Za nią w zacienionej sieni dopiero później ujrzeli stojące jeszcze dwie osoby. Mały chłopak (cztery – pięć lat - okazał się, synem Zygmunta) widocznie po zjedzeniu lizaka mógł już znowu mówić i zaczął zdawać relacje tym razem nie dając dojść do głosu próbującym powitać wysiadających gości. Nim zeszli z tarasu z drewnianą barierką po paru schodkach przed bryczkę, szpakowaty, starszy pan wytłumaczył chłopcu, że on teraz będzie mówił i chłopiec jak zaczarowany zamilkł. Szpakowaty a właściwie siwy pan ubrany był w szary, trochę wytarty mundur. Kobieta też już siwiejąca, stanęła obok (jak się później okazało) swojego męża, trzymając na tacy przykrytej białą serwetą piękny, okrągły chleb. Gdy mężczyzna zaczął mówić, przysunęła się do nich odświętnie ubrana dziewczyna trzymająca małą kryształową solniczkę. Starszy pan mówił, że wita młodą parę w Woronczynie w imieniu swoim, żony, córki, zięcia (chodzi o Zygmunta) no i całej wsi. Życzył, by nie zabrakło im nigdy tego chleba i soli. Cieszy się, że przybyła mu jeszcze jedna córka. (Żona Zygmunta była przez starsze państwo adoptowana jako mała dziewczynka.) Zaskoczeni przywitaniem dopiero teraz zauważyli, że w drzwiach od szkoły i w tych większych oknach, widać pełno ludzi. Zaczęła dochodzić stamtąd muzyka i słychać było śpiew. „Bo widzi pani, że tak powiem, my tu jak jedna rodzina, i że tak powiem, przygotowaliśmy taki mały poczęstunek, prosimy”. Wskazał w kierunku schodków i drzwi. Weszli. Wewnątrz pełno ludzi, może i setka. Wszyscy stali i śpiewali „sto lat”. Potem młodych posadzili po środku ustawionego w podkowę stołu. W międzyczasie przedstawiając się sobie nawzajem i składając życzenia, pozajmowano miejsca, gdyż kobiety zaczęły wnosić parujące wazy z rosołem. Proszono by jeść, bo „tyle dni w drodze – na pewno państwo głodne”. Po rosole przyniesiono jakieś mięsa, pieczone w całości kurczaki. Co chwilę wznoszono toasty – ktoś z końca sali na skrzypkach, sobie samemu akompaniując zaśpiewał jakąś piosenkę. Po pierwszej dość zadziornej zwrotce, grającemu na skrzypkach wtrąciła się starsza kobieta z drugiego końca sali. Trzecia zwrotka była odpowiedzią na jakieś zapytanie zawarte w drugiej i tak przez parę następnych. Chyba mogłoby to trwać bez końca, bo głównym tematem tego dialogu była niemoc dogadania się dwojga jakichś młodych. Każda odśpiewana zwrotka wywoływała burzę oklasków i znajdował się ktoś następny, mający coś na ten temat do zaśpiewania. Ksiądz siedzący blisko młodych przestrzegał ze śmiechem przekrzykując śpiewających, by zbyt nie rozpędzali się, bo jutrzejszą niedzielę będą musieli zaczynać od spowiedzi. Po prostu, wyprawiono im drugie wesele trwające do rana i poprawione od początku po mszy w niedzielę „by nie zmarnowało się przygotowane jadło”. Młodzi nie czekając tak długo, już przed północą zostali „wygonieni” spać, „bo przecież strudzeni drogą”, a ktoś na „odchodne” dorzucił „by pośpieszyli się to może dogonią Zygmunta z Ewcią, i zrobimy wspólne chrzciny”.

Budynek szkolny tak był zaplanowany, aby w nim znalazło się miejsce na dwie osobne klasy, więc z tamtej (lewej) strony mieściło się tyle obszernych izb. Prawa strona miała dwa odrębne mieszkania, na wszelki wypadek dla dwóch nauczycieli. Uczących się dzieci było na razie mniej niż docelowo przewidywano, więc wystarczył do nauczania tylko Zygmunt. Jedna szkolna sala i wolne mieszkanie dodatkowego nauczyciela było oddane dla prowadzącego sklep. Według mamy słów – sklep był „w kooperatywie” , tylko nie potrafiła wytłumaczyć jej zasad. Ja wyobrażam sobie, że to cała wieś założona przez „osadników Piłsudskiego” była w jakimś sensie spółdzielnią. Razem pobudowali (mimo, że odrębne) zagrody, szkołę, kościół. Razem orali, siali i zbierali, możliwe też, że razem sprzedawali swoje produkty. Ze sklepem na pewno była podobna sytuacja. Genek po szkole handlowej był odpowiednim partnerem do wejścia w taką spółdzielnię, tym bardziej, że mógł wnieść wkład, znając nienajgorszą sytuację w jego domu. Możliwe, że nieobdarzony dziećmi teść Zygmunta miał w tym finansowy udział. Jako jeden ze starszych wiekiem, może i stopniem wojskowym założycieli wsi, mógł tą spółdzielnią kierować, lub być w jej zarządzie.

Gdy rano wstała, była już uspokojona i pewna, że nic złego jej przytrafić się nie może. Stała w otwartym oknie i patrzyła. Po drugiej stronie okrągłego placu, stał mały kościół z jeszcze mniejszą dzwonnicą, bramą i furtką prowadzącą na placyk przed samym kościołem. Razem z małym budyneczkiem plebani stojącym w głębi, ogrodzony kamiennym, nie za wysokim parkanem.Wszystko otoczone było zielenią przydomowych sadów. Część rozległego placu, tą dalszą, nie przed szkołą i kościołem, zajmował ogromny staw z małą wysepką po środku. Brzegi i samą wysepkę obrastały wierzby płaczące i jakieś krzewy. Z miniaturowego domku na wysepce wyszedł biały łabędź i zatrzepotał głośno skrzydłami. Na ten dźwięk wszystkie pływające po stawie gęsi zrobiły okropny wrzask. Pomogły im w tym kaczki i nawet para bocianów stojących na gnieździe zbudowanym na dachu domu obok kościoła. Patrząc na to wszystko, miała wrażenie, że to jakiś ogromny prezent od życia za tą dotychczasową biedę. Nie zauważyła nawet podchodzącego do niej Genka. Przytulił ją do siebie i powiedział, że muszą pospieszyć się, żeby przed mszą wydoić krowę, nakarmić dwa świniaki i kilkanaście kur. Wziął ją na ręce i zaniósł do okna od podwórka. Tam na tle sadu widać było mały budynek gospodarczy oddzielony od domu ogródkiem warzywnym. Za ogrodzeniem stała krowa i mucząc domagała się rannego dojenia. Pobiegła do niej na bosaka, w koszuli nocnej. Natala głaskała ją i przytulała. „Dała się wydoić tak jak by mnie znała od dawna, naprawdę dostaliśmy ją w prezencie ślubnym od teścia Zygmunta? Jak my za to wszystko podziękujemy?”
Do kościoła ledwo zdążyli. Weszli jako ostatni, ale jeszcze przed księdzem. Idąc przez kościół do pierwszych ławek, bo tam Zygmunt i Ewcia trzymali dla nich miejsce, kłaniali się odwzajemniając uśmiechem wszystkim dookoła. Zygmunt zażartował, że wszyscy byli pewni, iż wzięliście na serio tą ostatnią radę i nie przyjdziecie nawet na mszę próbując nas dogonić. Nim zaczęła się msza rozglądała się po kościele.
Kościół w Woronczynie.png
Kościół w Woronczynie.png (132.01 KiB) Przejrzano 5947 razy
Nim zaczęła się msza rozglądała się po kościele. Nad głównym ołtarzem umieszczony był duży krzyż z figurą Chrystusa. W bocznych, prawie symbolicznie wyróżnionych nawach, z lewej wisiał obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej a po ich prawej stronie, stała figura Matki Boskiej Skępskiej. Przywiózł ją jak później opowiadali, teść Zygmunta. Oni prawie wszyscy pochodzili spod Płocka. W wojnie z Rosją Radziecką w dwudziestym roku bronili mostu we Włocławku. „Bo widzi Pani, że tak powiem, jak bolszewicy by przeszli gdzieś Wisłę, to i Bogu ciężko byłoby ten cud, że tak powiem zrobić. Potem to my ich aż tu pogoniliśmy i że tak powiem, zostaliśmy. Tam przed kościołem parę grobów już mamy swoich, to i jakoś powracać nie było sensu, że tak powiem. A i mnie o mało też by tu zakopali, bo zahaczył mnie jeden szablą, że tak powiem po plecach.”
Po mszy wszyscy z kościoła poszli na poprawiny do szkoły. Dopiero wieczorne dojenie przerwało biesiadę.

Od poniedziałku trzeba było solidnie wziąć się do pracy. Powstały zaległości w zaopatrzeniu sklepu, trzeba było też odstawić skupione od rolników produkty. Na załadowanym ogromnym wozie ciągniętym przez dwa wielkie konie pojechali do miasta. Stamtąd przyjechali wieczorem podobnie załadowani. Tak, co najmniej raz w tygodniu. Co drugi tydzień wyjeżdżali do Kisielina lub do Łucka. Była to całodzienna wyprawa. Z wyjazdów do Kisielina często rezygnowali i wyręczał ich jeżdżący po wsiach Żyd. Oddawali mu jednak większość zarobku, więc gdy Natala zaszła w ciążę postanowili zwiększyć personel sklepu. Do pomocy w sklepie, który obsługiwał też kilka sąsiednich wiosek ściągnęli z Józefkowa Władka, a Lucynę by pomagała w domu. Znacznie powiększyły się obroty. Sklepu nie zamykano na czas wyjazdu po, czy z towarem a i handlarzowi nie trzeba było oddać części zysku. „Tak dobrze nigdy nie było ani z jedzeniem, ani z pieniędzmi. Wszystko było spisywane w zeszyt i wieczorem w sobotę podliczane. Raz w tygodniu rozliczali się z nami gospodarze - opowiadała mama - i wyrównywali za to, co kupili oni czy ich dzieci przez cały tydzień. Zamawiali urządzenie, czy jakieś części do maszyny, które trzeba przywieźć z miasta. Nieraz dwoma wozami jechali coś zawieźć lub przywieźć. Wszystkim kierował Genek. Wieczorami chodziliśmy do sąsiadów, wszyscy się z nami przyjaźnili, i ksiądz. Były imieniny, urodziny a nawet i bez okazji byle by spotkać się i porozmawiać. Jesienią było strasznie. Takiego błota nigdy nie widziałam, wozy grzęzły po osie. Taka była żyzna ziemia, że na drogi nie było skąd wziąć kamieni ani nawet piasku. Kiedyś to przyszłam do domu bez buta i cała w błocie. Ugrzęzła mi noga i wyjęłam bez buta a do tego się przewróciłam i nie mogłam go znaleźć. Dobrze, że już wtedy miałam drugie. Kupiliśmy wszystkim i Władkowi i Lucynie - każdy miał. Gdy nadeszła zima i był mróz to polepszyło się trochę, a jak spadł śnieg to wszystko na saniach, takich dużych, a na małych to kuligi z janczarami do sąsiedniej wsi, na bale i na przyjęcia – w gościnę. Tak już chyba nigdy nie było” – zakończyła mama.

Pod koniec maja miała urodzić. Wszystko było cały czas dobrze. Przyszły bóle, i w czasie porodu okazało się, że dziecko nie chce wyjść, że chyba poplątało się w pępowinę. Wody odeszły, bule ustąpiły. Kobiety, które pomagały odebrać dziecko nie dały sobie rady. Szkolona akuszerka była dopiero w sąsiedniej wsi i gdy ją przywieziono dziecko do połowy urodzone nie żyło. Natala nieprzytomna. Genek biegał zrozpaczony po domu wyrywając sobie włosy i jęcząc niemiłosiernie. Waląc głową w futrynę otwartych drzwi do pokoju z nieprzytomną żoną krzyczał, aby ją ratować. Powiadomiony ksiądz zdążył ochrzcić narodzone do połowy dziecko nim umarło. Z Genkiem jednak coś się stało. Mimo, że Natala odzyskała przytomność on nie „wrócił do siebie”. Siedział pod drzwiami sypialni cały jak pomalowany na żółto. Podobno człowiekowi ze zgryzoty może „pęknąć żółć”. Tak chyba się z nim stało. Siedział trzymając się za brzuch i niemiłosiernie jęczał. Przez całą noc nie pozwolił się ruszyć. Na drugi dzień pojechał z Władkiem do Kisielina do lekarza. Wrócił w trochę lepszym stanie. Przywiózł jakieś drogie lekarstwo, które mu chyba pomagało. Odbył się pogrzeb. Przybył następny grobek obok kilku dużych z napisem na poprzeczce małego krzyża Mareczek Gałkowski.

Po paru dniach Genek pojechał do lekarza i przywiózł następną partię leków. Ból odchodził, ale nie choroba. Po ich skończeniu i kilkudniowej przerwie ból się tak wzmógł, że Genek nie mógł sam pojechać. Wysłał tam Natalę. Ona nie poszła do lekarza, tylko chciała kupić te leki w aptece. Tam dowiedziała się, że są tak silne, iż nikt ich nie powinien długo używać. Nie sprzedano ich bez specjalnej recepty. Gdy wróciła do domu, po drodze przy krzyżu spotkała wijącego się z bólu męża. W ogromnej złości krzyczał na nią, że nie przywiozła mu lekarstwa. W domu porozmawiała z Zygmuntem i postanowili zawieść Genka do szpitala do Łucka. Tam za dwanaście złotych dziennie (nauczyciel zarabiał siedemdziesiąt miesięcznie) próbowano go chyba bardziej wyciągnąć z uzależnienia od morfiny niż leczyć. Ukryto przed żoną diagnozę. Nie wiem czy Zygmunt wiedział, na co chorował jego brat. Sytuacja tak zagmatwała się, że nie było czasu na wyjaśnienia. Zresztą, co by to dało. „Chyba jeszcze, gdy był w szpitalu ogłoszono mobilizację. Miał stawić się w Toruniu. Władek też. Pojechałam z nimi – opowiadała mama - W sklepie została Lucyna, miała jej pomagać Ewcia.” Pojechali na pewno we trójkę; Genek, Władek i Natala. Władek został zmobilizowany, a Genka, gdy pokazał papiery odesłano do domu.
Genek i Władek   ...któryś może Władek.png
Genek i Władek ...któryś może Władek.png (149.47 KiB) Przejrzano 4300 razy
Po paru dniach powrócili na Wołyń. „Tam już było pełno uciekinierów. Było ich wszędzie pełno, na placu przed kościołem, nad stawem i na podwórkach u gospodarzy. Nocowali po stodołach, wszędzie gdzie, kto przygarnął. W szkole też było kilkanaście rodzin. Dawaliśmy jeść, co było w domu. Nie wiem czy to już był wrzesień. Jacyś życzliwi państwo, ci co u nas parę dni nocowali, dali mi list do znajomego lekarza we Lwowie pracującego w jakimś dużym szpitalu. Powiedzieli żebym tam zawiozła męża i jeśli ktoś może pomóc to jedynie tam. Dali też list do jakiegoś państwa gdzie będę mogła przenocować. Nie wiem, co wtedy było z Zygmuntem”. (Zapewne jak Zenka i Władka również zmobilizowano.)

Wzięła wszystkie pieniądze i Genka zostawiając na gospodarstwie Lucynę. Z Równego pojechali w stronę Lwowa. W połowie drogi żołnierze z gwiazdami na czapkach zabrali lokomotywę. (Musiało już być po siedemnastym września.) „Nie wiem jak długo staliśmy w szczerym polu – opowiadała - myślałam, że Genek umrze tam w tym pociągu”. Nie wie też czy do Lwowa dociągnęli pociąg Polacy czy Rosjanie. Z dworca jakąś dorożką dojechali do szpitala. Znaleźli lekarza. Usłyszeli „w niedobry czas przyjechaliście, to nie jest czas na leczenie, nie wiadomo, co będzie jutro”. Wszędzie było pełno rannych żołnierzy, może i nieżywych. Leżeli bez łóżek na podłodze korytarza, siedzieli na schodach z obwiązanymi głowami, karkami, rękoma i nogami. Ciężko było przejść. Mimo to kazał siostrze położyć Genka na sali w głębi korytarza. Nim go położyli, lekarz powrócił z papierami. Widocznie zdążył już je przejrzeć. Powiedział, żeby przyszła pojutrze, to jeśli nic się nie stanie zdążą zrobić badania. Trochę uspokojona, pojechała pod adres na drugiej kopercie. Znalazła bez problemu piękną kamienicę na ulicy Królowej Jadwigi w centrum Lwowa. Weszła po marmurowych schodach na pierwsze piętro, klatki oświetlonej światłem przenikającym przez witraże. Stanęła przed lakierowanymi jak meble drzwiami. Nacisnęła guzik przy mosiężnej tabliczce z nazwiskiem. Drzwi otworzyła zapłakana dziewczyna w białym fartuszku. Na słowa „mam list do pana...” nie dała dokończyć i zanosząc się jeszcze większym płaczem powiedziała, że pana sędziego przed godziną aresztowali. Z głębi przedpokoju przyszła starsza kobieta i poprosiła, aby Natala weszła i poczekała. Po przeczytaniu listu powiedziała, że los nas wszystkich tak doświadcza, więc musimy sobie pomagać, bo inaczej staniemy się takimi zwierzętami jak „oni”. Poprosiła, aby rozebrała się i zaprosiła do pokoju. Kiedyś już w takim była, we dworze u dziedziczki Zielińskiej. Też jak teraz usłyszała „usiądź dziecko”. Też były takie piękne wyściełane meble i bardzo błyszczące komody, na których powystawiano różne figury i ponacinane szkło a na ścianach wisiały ogromne obrazy. W pokoju siedziała również zapłakana dziewczyna nie dużo młodsza od Natali. Poopowiadali sobie o wszystkim nawzajem. Starsza pani obiecała, że póki sytuacja pozwoli to może u nich się zatrzymać. Nawet będzie im razem raźniej. Chodziły na wieczorne nabożeństwo do pobliskiego kościoła. W wyznaczony dzień panienka pojechała z Natalą do szpitala. Genek podłączony do kroplówki wyglądał jakby lepiej, ale nie mogła być przy nim za długo, bo coś mieli mu robić. Lekarz trochę podenerwowany przepraszał, nie miał czasu na rozmowę. Mówił, żeby przyjść za parę dni, będzie może spokojniej. Przyszła po dwóch dniach. Lekarz powiedział, żeby była silna, bo to już będzie koniec.
- Ściągnęli mu prawie wiadro wody z brzucha – usłyszała od pacjenta z sąsiedniego łóżka. Genek już nie mówił i chyba nie poznawał, miał mętne oczy patrzące gdzieś daleko. Nazajutrz przyszła sama, gdyż starsza pani z panienką poszły na przesłuchanie w związku z aresztowaniem pana sędziego. Na łóżku, na którym leżał wczoraj Genek, leżał już ktoś inny. Pacjent z sąsiedniego łóżka powiedział, że zmarł wczoraj w nocy. Jeśli dzisiaj jest poniedziałek to zmarł w nocy w niedzielę. Stała na korytarzu, nie wiedziała co robić, gdzie iść. Nie pamięta jak jakiś pan zaprowadził ją do pomieszczenia, gdzie leżało mnóstwo zwłok. Pokazał Genka, którego nie wie czy poznała. Cały czas prowadził ją za rękę. Przeczytał: Eugeniusz Gałkowski lat dwadzieścia sześć. Potem kazał coś podpisać i napisał na kartce numer tramwaju, którym dojedzie na cmentarz. Kazał poczekać tam przy bramie.
Brama lwowskiego cmentarza.png
Brama lwowskiego cmentarza.png (135.91 KiB) Przejrzano 4300 razy
„Usiadłam za bramą na kamiennej ławeczce chyba pod jakimś lwem a może orłem. Długo chyba nie czekałam. Przyjechał karawan z trumną. Dała umówione pieniądze (osiemset złotych). Księdza nie było - pan od karawanu powiedział, że prawie wszystkich aresztowało KGB. „I adwokatów, policjantów, listonoszy, a za resztę też się wezmą – oni nie popuszczą, nawet ten cmentarz ich drażni”.
Pomodlili się razem nad grobem. Na odchodne spytał czy wie jak wrócić do domu. Chyba mu skinęła. Odeszli. Została jeszcze chwilę.

Znalazła się jakoś wieczorem w domu państwa, u których się zatrzymała . Zastała tam tylko zapłakaną gosposię. „Pani i panienka jeszcze nie wróciła” usłyszała.
„Wracam do...? (po chwili) do domu, pochowałam męża”. Już bez słów pożegnały się i z pustą walizką wyszła przed dom.

Stanęła na ulicy. Miała dwadzieścia lat. Pochowała męża, trochę wcześniej synka. Teraz jest na Wołyniu – gdzieś na kresach. „Boże, co jeszcze. Tu Rosjanie, tam Niemcy. Muszę wrócić do domu do Józefkowa. Zabiorę tylko Lucynę. Przecież już nic więcej nie mam, nawet sklep już był pusty. Pieniędzy też już nie mamy. Została tylko Lucyna. A może... Boże nie! Mówią, że palą całe wsie, zwłaszcza „osadników Piłsudskiego”, bo ich najbardziej nienawidzą. Kobiety gwałcą, a mężczyzn wieszają na przydrożnych drzewach lub strzelają w tył głowy. Że wywożą wszystkich na Syberię”. Nie wie jak stanęła przed krzyżem na drodze do Woronczyna. Jak jechała pociągiem, czy ktoś ją tu podwiózł, jak długo to wszystko trwało. Od krzyża było już widać domy. Są dachy. Na drzewach też nikt nie wisi. Dzięki Bogu! Wieś cała, wszyscy żyją. Powychodzili z domów. Pytają o wszystko, o Genka, o drogę, o Lwów, co widziała. Mówią, że tu jeszcze „ich” nie było, ale „przyjdą, że tak powiem, oni nie zapomnieli, teraz mają coś ważniejszego”.

Zobaczyła siostrę. Złapała się za głowę.
- Co ci się stało.
Wyglądała jak pogryziona przez pszczoły, jak mała piłeczka. Po miesiącu nieobecności w domu Natali, Lucyna przytyła, co najmniej o piętnaście kilogramów. Tłumaczyła się, że nie chciała, by zmarnowało się mleko, śmietana, i masło. Całe mleko i cokolwiek z niego dało się zrobić, ona zużywała, zjadała, aby nie wyrzucić, bo byłby to grzech.
Zabitego ostatniego świniaka, właściwie to, co można było z niego wziąć na drogę, zapakowała w przywiezioną pustą walizkę. Jakiś chleb. Zwinęła w węzełek jesionkę zostawioną przez jadącego na mobilizację Władka. „Wtedy było ciepło a teraz może marznie. Boże, chyba żyje, co z nimi wszystkimi?”. Z Lucyną pozakładały na siebie wszystkie wartościowsze bluzki i swetry – „idzie zima a i ręce będą miały wolne”. Ojczym Ewci odwiózł je na kolej i dał trochę pieniędzy na bilet do Włodzimierza. Te pieniądze mówił, że za krowę, którą musiała im zostawić.

W Uściługu nad Bugiem była granica Niemiec i Rosji. Tam ogłoszono punkt zborny dla uchodźców do Polski. Podobno zbierano jakąś partię ludzi i przepuszczano przez granicę na niemiecką stronę. Kazali zgłosić się do szkoły „tam na górce”. Poszły. Piętrowy budynek wypełniony po brzegi ludźmi starymi, młodymi, Polakami i Żydami. Każdy chciał przejść przez granicę. Czekali cierpliwie. Przez okna stojącej na górce szkoły widać było dolinę z wijącym się Bugiem. Za nim łąki i jakąś wioskę lub miasteczko. Do niego prowadziła droga schodząca z tej strony w dolinę a tam wspinająca się pod górkę. Wystarczyło wziąć Lucynę za rękę i pójść tą drogą. Jakoś by dalej za horyzontem znowu wybrały kierunek i w końcu by doszły. Tylko jak przejść rzekę. Na moście pełno żołnierzy, dopiero go odbudowują. Był spalony. Ci, co tu już siedzą prawie miesiąc mówili, że dwa tygodnie temu zabrali wielu ludzi na stację i pojechali. Nie wszyscy zmieścili się w wagonach i wrócili do szkoły. Ktoś mówił, że jak skończą most to wszystkich przepuszczą.

Na moście rozłożone były prowizorycznie deski. Nie kończono go ani nikogo nie zabierano na stację. Nikt nic nie wiedział. Mijały tygodnie. Po miesiącu koczowania bez jedzenia i bez bieżącej wody, (chodzono po nią do płytkiej studni nad rzeką), jakiś żołnierz powiedział, że w przyszłym tygodniu będzie podstawiony pociąg. Nie mogliśmy się doczekać. Wielu ludzi już poumierało. Zakopywano ich pod płotem szkoły. Wiele kobiet było ciężarnych, część z nich już urodziła, część miała urodzić niedługo. Były straszne warunki. Przez tyle czasu nikt się prawie nie mył, niczego nie prałyśmy, bo nie było mydła ani miednic. Wszy były tak wielkie, że nosiły jak mrówki jakieś kijki. Było ich pełno wszędzie, a mężczyźni robili zawody, która jest szybsza. Już nie czuliśmy tego smrodu. Było coraz zimniej.

Gdy ogłoszono, że podstawiono pociąg dla uchodźców, wszyscy rzucili się do drzwi. Stratowano wielu ludzi. Odbył się „wyścig” na stację. Najsilniejsi i najszybsi dobiegli do bydlęcych wagonów, pozajmowali je i dla najsłabszych nie było już miejsca. Wyglądało to jak podczas tonięcia pasażerskiego statku. Spuszczonych szalup jest za mało by wszyscy się pomieścili. Ludzie spychają się nawzajem, biją kopią, gryzą. Słychać dookoła jęki i płacze zadeptanych i pogubionych. Wrzask niemiłosierny, nie do opisania. Gdy w grę wchodzi życie, traci się ludzkie odruchy. Choćby po trupach znajomych czy nawet najbliższych musimy wejść do pociągu, który wywiezie nas z tego piekła.

Gdy Natala ciągnąc za sobą przesadnie grubą Lucynę, pogubiwszy walizki, dobiegła do stacji, żołnierze już żeby przywołać porządek zaczęli strzelać do tego rozwścieczonego tłumu. Ludzie przestraszeni rozbiegli się chowając za peron i jakieś budynki. Zostały tylko ciała zadeptanych i zabitych. Wzdłuż wagonów przeszli żołnierze z gwiazdami na czapkach i krzycząc dopychali wystające z otworów osoby. Z przeraźliwym chrobotem przesuwali wielkie drzwi, które zatrzaskując się wywoływały westchnienie ulgi będących wewnątrz. „Już teraz nikt ich nie wyrzuci”. Siedząc w mroku wagonów nie widzieli jak żołnierze drutem obwiązywali z zewnątrz rygle, aby drzwi czasami nie się otworzyły za prędko. Na pewno też nie od razu zauważyli, że otwory w ścianach wysoko pod sufitem nie mają szyb, a są oplątane kolczastym drutem. Nie widziały tego wszystkiego osoby, które wracały do szkoły zawiedzione, że im się nie udało.

Natala i Lucyna po drodze podniosły zgubioną walizkę. Walizkę pełną guzików, które zostały po prowadzonym sklepie. Jedzenie już dawno zjadły a te nikomu nie potrzebne guziki zostały i nawet nie chcą się zgubić. W szkole stało się trochę luźniej. Mogły zająć ławkę trochę dalej od okna, przez które wiało mrozem. Na ławce cieplej. Żeby jeszcze było co zjeść albo zamienić na jedzenie. Pieniądze na bilet dawno już wymieniła na trochę pleśniejący chleb. Obrączki też. Został tylko srebrny zegarek na łańcuszku – jedyna już rzecz po Genku. Noc przespały wtulone jedna w drugą przykrywając się jesionką Władka. Przed południem zdecydowała się iść nad rzekę, wypytać, kiedy skończą most i kiedy ich będą przepuszczać. Wartownicy pilnujący przejścia na drugą stronę granicy, przez stale jeszcze remontowany most nic nie wiedzieli i kazali odejść. Wróciła do szkoły. Na drugi dzień i jeszcze na następny przychodziła w pobliże mostu ciągle będąc przeganiana przez wartowników z karabinami. Za którymś razem w pobliżu był jakiś starszy stopniem i zainteresował się, czemu ona tu się kręci. Bez zająknięcia wydeklamowała przygotowywany zlepek rosyjsko - ukraińsko - polskich słów, które miały go przekonać. Według niej oznaczały, by przepuścił ją przez granicę, bo „parę dni wcześniej babcia z jej synkiem przeszła a ona nie i tam czekają tyle dni i się martwią”. Nie wiadomo czy (jak mama go nazwała) „lejtnant” zrozumiał zawiły potok wielojęzycznych słów, mogący oznaczać co innego, ale srebrny zegarek Genka schował pod peleryną i coś powiedział do wartowników. Wartownicy rozstąpili się dając wstęp na luźno położone deski. Zaczęła tłumaczyć, że musi zabrać ze szkoły młodszą siostrę i walizkę. Żołnierze między sobą wymienili jakieś rosyjskie zdania. Lejtnant machnął ręką jednocześnie odchodząc z zegarkiem. Nie wiadomo było czy to machnięcie oznaczało nadal zezwolenie czy było jego zaprzeczeniem. Starając się nie wzbudzać ciekawości u innych, powiedziała po cichu Lucynie. Wzięcie tej przeklętej walizki z guzikami, jednak poderwało ludzi, gdy już wychodziły z budynku. Młody Żyd dogonił je i złapał za walizkę ofiarując swą pomoc w niesieniu. Żołnierze wpuścili Natalę, Lucynę i niosącego ich walizkę Żyda na most. Próbowali powstrzymać biegnących za nimi pozostałych. Ludzie nie przestraszyli się sterczących w ich kierunku tylko dwóch bagnetów. Było ich przecież więcej niż setka, a z górki od szkoły napływał cały ich niezliczony potok. Pchnięci bagnetami padli na śnieg. Po chwili już było tak ciasno, że nawet oddanie strzału żołnierze mogli wykonać tylko w tym kierunku, w jakim przypadkowo mieli skierowane lufy. Padły następne dwie osoby a ludzie rozpychając się parli naprzód potykając się o zabitych i wywróconych. Żołnierze zepchnięci z podjazdu mieli więcej miejsca na przeładowanie karabinu i oddanie strzału w plecy wbiegających na most. Jednak z takiego rodzaju karabinu nie można szybko strzelać. Trzeba po każdym strzale repetować i wprowadzać nowy nabój do lufy. Te, co chwilę następujące strzały i wrzask „atakującego” tłumu, poderwał na równe nogi całą wartownie. Zaczęli strzelać od razu spod jej drzwi, za każdym razem trafiając kilku ludzi. Powstrzymało to biegnących od szkoły po nasypie przyczółka. Jednak tych, którzy wbiegali na most już nic nie mogło powstrzymać. Salwa przerodziła się w następujące nierównomiernie pojedyncze strzały. Za każdym nadal padali ludzie. Na moście zrobiło się ciasno. Kładka ułożona z pojedynczych desek na ażurowej, nieskończonej konstrukcji mostu, stała się za wąska dla tak wielkiej liczby biegnących jak w opętaniu ludzi. Spadali z góry na lód ledwie co zamarzniętej rzeki. Jeśli o niego nie zabijali się to na pewno tonęli wciągani przez jej nurt. Natala z Lucyną i niosącym walizkę Żydem dobiegli już pod górkę na przeciwnym brzegu. Nie obejrzeli się za siebie ze strachu ani razu. Dopiero wtedy Żyd oddał walizkę dziękując za coś, co stało się z ich przyczyny. Ukląkł i całował przykrytą śniegiem ziemie. Dobiegali następni a strzały z tamtej strony nie cichły. Rosjanie strzelali jak do ruchomych tarcz. Część ludzi niemogących dopchać się do wąskiej kładki, podniosła do góry ręce i rezygnując z ucieczki powracała w stronę strzelających Rosjan. Oddali oni jeszcze parę strzałów i zostawili resztę w spokoju. Po stronie niemieckiej pojawili się żołnierze i nie pozwolili nikomu się rozchodzić. Stali tak do południa. Potem przyjechały chyba cztery ciężarówki, które na plandekach miały namalowane czerwone krzyże. Ludzi było tylu, że nie zdołali się w nich pomieścić. Samochody zawiozły wszystkich do Hrubieszowa do jakiegoś punktu, w którym spisano je i wystawiono bilet na pociąg do domu.

Pociągiem przez Warszawę dojechały do Skępego. Tam idąc na piechotę do Józefkowa spotkały naprawiającego drogę ojca. Patrzył na nie już z daleka, ale nie wierzył, nie wstawał z klęczek. Oczy miał pełne łez, a trzęsąca się ze wzruszenia broda nie pozwalała mu wypowiedzieć:

– „Dzieeeci czyyy wyyy moooje?”.

Ktoś jadący wozem na Ławiczek podwiózł ich do domu. Tam po przywitaniu i łzach radości nie weszły do środka. Były brudne, śmierdzące i miały wszy. Mimo zimna na podwórzu pozdejmowały ubrania. Te piękne haftowane bluzki pozakładane jedna na drugą, sweterki i jesionki dziadek polał naftą i podpalił. Po tym niewyobrażalnym bogactwie została tylko walizka pełna guzików. Natala stojąc naga, owinięta w koc patrzyła z ganku jak dopala się jej ostatni okres życia. Chwila dobrobytu i beztroski. Życie na Kresach.
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Powroty. Okupacja

Postautor: Dziadek Jacek » sob maja 15, 2021 7:47 pm

Dopalały się resztki ogniska. Z tego wszystkiego, w czym przyjechały, na podwórku została mała tląca się garść popiołu i dym niosący po wsi smród palonych szmat. Przez szybko otwarte i tak samo szybko zamknięte drzwi wyszła na dwór babcia, niosąca w garściach pukle czarnych włosów Lucyny. Z nią na zewnątrz wydostał się jej płacz i ogromne kłęby pary, gwałtownie skraplające się na mroźnym powietrzu. Wrzucając włosy do ognia powiedziała, by Natala weszła do środka.
- Nie ma co stać tu na tym mrozie, bo się przeziębisz, a i tobie też trzeba obciąć i spalić zanim na nas wszystkich przelezą.
okupacja_mapa.jpg
okupacja_mapa.jpg (90.61 KiB) Przejrzano 4239 razy
Wzięła walizkę z guzikami i razem weszły do środka szybko zamykając drzwi. Tam na środku izby w ogromnej balii, w parującej wodzie, siedziała zapłakana Lucyna szorowana przez Helenę. W otwartych drzwiach do drugiego pomieszczenia widać było głowy Krysi i Janka naśmiewających się z jej wyglądu. Po chwili z dworu wszedł dziadek z ogromnym naręczem drewna. Położył je przy kuchni, na której w wielkim kotle do gotowania bielizny kipiała woda. Wychlapywała się z sykiem na rozgrzaną do czerwoności blachę. Zamknął popielnik by stłumić trochę ogień a w następnej kolejności skrzyczał Janka, zaczynającego deklamować wierszyk „łysa pała...”. Na słowa dziadka – przeczytałbyś jakąś książkę – od razu było słychać odpowiedź, że „Czesiek już mu dawno wszystkie opowiedział”. Uspokoił się, gdy dziadek zagroził, że go też tak obetnie. Po chwili już płakał, bo kazali mu obierać cebulę, czego najbardziej podatny na śmiech nie może bez łez wytrzymać. Jego pociąganie nosem uspokoiło trochę Lucynę siedzącą już poobwijaną w ręczniki na szlabanie przy piecu. Dziadek ponownie powrócił z dworu, tym razem z dwoma wiadrami wody. Jankowi kazał jeszcze naobierać ziemniaków, bo zrobimy babkę i będziemy „piec” placki. W międzyczasie Hela obcięła Natali włosy, co u zapłakanego od cebuli Janka wywołało tylko trochę uśmiechu. Prosił, a nawet ze łzami w oczach błagał, aby nie kazali mu kartofli, a tym bardziej cebuli, zetrzeć na tarce. Babcia po wyniesieniu włosów Natali na dwór do ogniska zagwarantowała, że resztę zrobi sama i pozwoliła mu iść bawić się z Krysią i Dusią do drugiego pokoju. Dziadek ponaglał Natalę i Helenę do szybszego mycia, by zdążyły uporać się z tym przed przyjściem chłopaków. „Reszta też musi się wyszorować – jutro przecież wigilia i tyle jest jeszcze do roboty” dodał wychodząc oprzątnąć w oborze. Janek z Krysią kąpali się razem (ze względu na wiek i rozmiar) robiąc jak zwykle dużo hałasu i chlapiąc na deski podłogi, która pod wpływem ciepła i wilgoci zapachniała drewnem. Helena kończyła ich myć a Natala z już ubraną Lucyną wyszorowały szybko całą podłogę. Teraz Janek i Krysia siedzieli na szlabanie patrząc jak ich mama robi „kartoflaną babkę”. W wielkiej miednicy, (dla takiej rodziny robi się albo dużo albo wcale), mieszała utartą cebulę z też utartymi ziemniakami dosypując żytniej mąki, tylko tyle, aby lekko zagęścić. Do środka wsypała drobno pokrojone skwarki z wędzonego boczku. W zeszłym tygodniu zabili świniaka, więc jest, ale bez też smakuje. Janek z Krysią, co chwilę przełykali ślinę. Kawałkiem słoninki posmarowała blaszki do pieczenia (oczywiście, że duże) i wypełniła je przygotowanym ciastem.
Wierzch wygładziła mokrą ręką. Potem na tak przygotowaną powierzchnię ułożyła bardzo wąskie paseczki cienko pokrojonej świeżej słoninki. Paski, koniecznie musiała układać, (dopilnowywał tego Janek przełykając ślinę) w jednakowych odstępach, równolegle do siebie, pod lekkim skosem do krawędzi blachy. Druga warstwa tej układanki była robiona podobnie, lecz z przeciwnym skosem. Dla Janka był to widok nie do wytrzymania, musiał sięgnąć do miednicy by spróbować. Na surowo nie do zjedzenia, ale gdy z pasztetnika zaczyna dochodzić zapach pieczonych skwareczek, puszczających tłuszcz, wsiąkający w błyszczącą, lekko zarumienioną powierzchnię ciasta, która wydziela równie miły zapach, nie można wytrzymać. Nie wolno jednak zbytnio śpieszyć się – surowe ziemniaki są raczej nie smaczne a i mogą zaszkodzić. Wielokrotnie jadłem tę potrawę, nie tylko w dzieciństwie – warto poczekać. Babcia, rozczyniała ciasta więcej niż było potrzeba do zapełnienia tych blaszek, po to, by z tej reszty „upiec” - nie usmażyć placki kartoflane. Taki biedny posiłek można spotkać chyba tylko w krajach „trzeciego świata”. Tam rozczynioną mąkę z kukurydzy czy innego zboża, piecze się na rozgrzanym kamieniu lub metalowej płycie. „Nasze” placki kładzione były na rozgrzaną do odpowiedniej temperatury blachę kuchni i po upieczeniu miały odciśnięte kształty fajerek. Takie oszczędne, (bo bez drogiego dawniej oleju), placki miały niesamowity smak, a ich dodatkową zaletą było, nie posiadanie zapachu i smaku rozgrzanego nieraz kiepskiej jakości oleju, przyprawiającego o mdłości. Te „bidne” placki i „bogata”, ociekająca tłuszczem babka kartoflana, była czymś scalającym, nawet długo po wojnie, naszą bardzo liczną rodzinę. To był taki posiłek jak maca dla Żydów. Zjeżdżaliśmy się na ich pieczenie dopóki gaz nie wyparł z domów kuchni węglowych a telewizory nie zastąpiły wszystkiego innego. Nie wiem czy kiedyś jeszcze poczuję ten zapach a po przegryzieniu na poły podsuszonego i upieczonego placka, smak skwarki, prawdziwie uwędzonego boczku.

Na dworze już szarzało. Dziadek wrócił z obory, przyniósł wiadro mleka. Zdziwił się, że chłopaków jeszcze nie ma, bo Wanda wróci dopiero później. Pomagała chorej sąsiadce posprzątać trochę przed świętami. Natala poszła do pokoju pocieszać cały czas martwiącą się o Zenka Natę. Władek wrócił z wojny. Walczył w obronie Warszawy. Pod Sochaczewem Niemcy wzięli go do niewoli. Trochę potrzymali i w zeszłym miesiącu powrócił, bo szeregowców nie będą więzić. Zenek, jako absolwent seminarium nauczycielskiego, po przeszkoleniu był oficerem rezerwy i w czasie mobilizacji w 1939 roku miał stopień porucznika. Po dostaniu się do niewoli, został wywieziony do „oflagu” w Lubece. Dopiero nie dawno przysłał list. Ważne, że żyje. Ilu z okolicy nie wróciło i wiadomo, że nie powrócą.

Zaokienną ciszę, przerwało gwizdnięcie a potem radosny skowyt Azy i Tumrego (imiona psów od bohaterów „Chaty za wsią”). Wyczuły z daleka Władka i Czesława. Nim na zardzewiałych zawiasach skrzypnęła furtka, Janek już otworzył drzwi i do niewidocznych, ale po zachowaniu psów, na pewno swoich postaci, zaczął mówić. Tylu słów naraz dawno nie powiedział. Na pewno domyślili się z tej paplaniny, o co mu chodzi, bo wpadli do domu przeskakując schodki i szerokość ganku pojedynczymi, wielkimi susami. W drzwiach o mało nie stratowali małego Janka. Ściskaniu nie było końca. -A my myśleliśmy, że wy już jesteście na Syberii, - opowiadaj.

Usiedli wszyscy przy stole, a Helena i Lucyna postawiła miskę ze zebranymi z płyty kuchennej plackami i emaliowany wielki dzbanek ze zbożową kawą, którą dziadek sam wypalał na patelni a potem wszyscy mielili na ręcznym młynku. Kazano Jankowi zawołać Natę z Dusią „i to szybko, bo przy tylu gębach to zaraz nic nie zostanie”. Babcia cały czas układała na gorącej płycie nowe placki a poprzednio położone przewracała na drugą stronę. Gdyby nie wyciągnięte z pieca dwie blachy parującej babki, to na nową partię placków trzeba by było poczekać z pustą buzią. W domu unosił się niesamowity zapach. Świeżo wypalona kawa zbożowa, dolewane do niej mleko, placki nieśmierdzące olejem i ta przyrumieniona, ze skwarkami, parująca babka. Na pewno ktoś musiał powiedzieć istniejące i często powtarzane w naszej rodzinie stwierdzenie, że „jak tak pachnie - to bidy ni ma”.

Na podwórku znowu zaskomliły psy, dając znać, że przyszedł swój. Zaskrzypiała bramka, potem zaraz otworzyły się drzwi i Wanda od progu zaczęła, że „te worki na rowerze na noc na dworze zostaaaaaa... i nie dokończyła, zobaczywszy za stołem Natalę i napychającą się plackami Lucynę. Władek z Cześkiem zerwali się na równe nogi. „Zapomnieliśmy o mące i kaszy ". Gdy Natala czwarty już raz opowiadała swoje przeżycia, Oni wybiegli po ciemku schować przywiezione worki. „Załatwiliśmy we młynie. Teraz do wiosny przeżyjemy a na wiosnę to alianci ruszą...” Cześkowi przerwała Wanda, opowiadając jak dzisiaj pijani strzelali do Matki Boskiej z nad bramy klasztoru. „Nie trafili, tylko potłukli szkło”. Czesław obiecał, że „jak to się skończy wstawi nowe a teraz ważne, że znowu jesteśmy wszyscy razem.” Nim skończył, Nata wybuchła płaczem i wybiegła, zasłaniając rękoma twarz. Z tego szczęścia zapomniał o Zenku. Zapomniał o Mareczku i o Genku.

Przegadawszy prawie całą noc, ciężko było wstać. Janek narobił wrzasku, gdy mu dziadek powiedział, że w nocy spadł śnieg. Krzyczał, żeby wstawać i iść na sanki albo poślizgać się na butach. Dziadek tłumaczył, że śniegu jest za mało, i że zabrania zdzierania butów...(na pewno już każdy wtedy miał swoją parę).

I ja też zdzierałem zelówki na górce w Józefkowie. Na normalnych saneczkach zjeżdżaliśmy w stronę jeziora. Po paru zjazdach, mimo że górka wysoka, można było przyzwyczaić się do prędkości, a najnudniej było czekać na swoją kolejkę. Nas było zawsze więcej niż sanek. Starsi chłopacy znali lepszą zabawę. Była przekazywana przez tych, którzy z tego wyrastali. Przyciągali od kogoś z podwórka przód od dużych sani, takich do wożenia na przykład kloców drewna. Ładowaliśmy się na nie, nie wiadomo jak, bo nogi ledwie mieściły się na płozach i poprzeczkach. Jeden, ten najodważniejszy, siadał okrakiem na czubku dyszla i kierował szurając butami, pojazdem rozpędzonym przez tych z tyłu. Zjeżdżaliśmy nie z górki nad jezioro, ale łagodniejszą uliczką w stronę gorzelni. Wrzask był przy tym niesamowity, zwłaszcza, gdy sanie niebezpiecznie zbliżały się do któregoś z blisko stojących płotów. Kierujący resztką sił a często ostatnim kawałkiem podeszwy, wyprowadzał sanie z niebezpiecznego kierunku jazdy. My najmłodsi byliśmy wykorzystywani do pomocy w zaciągnięciu sań z powrotem na górę. Gdyby starsi dawali sobie z tym radę, na pewno nie braliby nas, byśmy nie plątali się im pod nogami. Po paru takich zjazdach i wrzasku im towarzyszącym wychodzili z domów dorośli i zabraniali nam takiej zabawy. Wypowiadali na pewno te same słowa, „bo się pozabijacie”, jakie słyszeli sami w młodości. Starsze kobiety, potrafiły wysypać popiół na całą uliczkę, co uniemożliwiło dalszą zabawę. Przenosiliśmy się wtedy na lód - jeśli jezioro było zamarznięte. Tam w dość dużej odległości od brzegu na wcześniej przygotowanym w przeręblu, wbitym w dno paliku zamocowywano drewniane koło od wozu, tak by mogło się obracać na jego ostruganym końcu. Do niego w poziomie przywiązywano żerdź, (czym dłuższą tym lepiej), w taki sposób, by gruby jej koniec nieznacznie wystawał poza koło a reszta, ta cieńsza może i z dziesięć metrów. Powstawała w ten sposób karuzela o różnej długości ramion. Do dłuższego jej ramienia przywiązywane były na łańcuchu sanki. Kilka osób musiało tą karuzelę wprawić w ruch, pchając jej krótszy koniec. Prędkość, jaką uzyskiwało się na tym większym obwodzie o kilkunastometrowej średnicy, obrazuje fakt, że łańcuch wytrzymujący szarpiącą się na pastwisku krowę, potrafił pękać przy tej zabawie. Nie spotykane często zjawisko oderwania się na dłuższy czas od ziemi stawało się realne. Na sankach należało oczywiście leżeć a w momencie lądowania dobrze, jeśli było się na wierzchu, zwłaszcza, że leciało się nad powierzchnią prostopadle do kierunku ruchu. Często lepiej było w odpowiednim momencie puścić się niż turlać w uścisku z sankami.

Na pewno w takiej zabawie uczestniczył tego dnia Janek. Może i „te stare konie” – Czesiek i Władek by przypomnieć sobie dzieciństwo, zjechali parę razy na przodzie od sań. Do domu zostali zawołani przez Lucynę na wieczerzę wigilijną. Babcia na przywitanie skrzyczała ich, że i oni zdzierają buty a w domu tyle roboty.

- Mogliście, chociaż pomóc ubrać choinkę”.
Żeby załagodzić sytuację bez słowa i bardzo szybko poprzebierali się w czyste koszule i stanęli przy stole, gdzie wszyscy już czekali. Był dziadek i babcia (chyba tylko w święta widziana przy stole i to na bardzo krótko. Zawsze „przysiadała” na zydelku przy kuchni, na którym obierało się ziemniaki lub na skrzynce do trzymania drewek i węgla, by być na podorędziu ). Najstarszego wuja Zenka nie było, był w oflagu. Nata, jego żona z zapłakanymi oczyma trzymająca Dusię na rękach siedziała obok mojej mamy i jej najmłodszej siostry Krysi. Przy nich Janek – Nynaś zaglądający do miski ze śledziami pilnowany przez Helenę. Lucyna, Wanda, Władek i Czesław zajmowali miejsca po drugiej stronie stołu, na którym chyba ze względu na ciasnotę nie zostawiono wolnego nakrycia dla nieobecnych. Nie było już Ferdynanda i Natalki, których nikt z rodzeństwa (może oprócz Zenka) nie pamiętał. Nie było wśród nich też Irenki, Genka i Mareczka.

Na stole stały dwie wielkie miski z parującymi ziemniakami i dwie trochę mniejsze ze śledziami. Śledzi nie było dużo. Pokrojone były tak, aby każdemu przypadł, chociaż jeden kawałek. Cebuli za to nie pożałowano, gdyż widać, że wystawała znad zalewy zrobionej ze śmietany, w której babcia roztarła ikrę i mlecze. Zanim usiedli, dziadek oddał Cześkowi Pismo Święte i kazał przeczytać ewangelię. Potem podzielili się opłatkiem i złożyli sobie życzenia. Więcej było przy tym płaczu niż słów. Ktoś powiedział, żeby następne święta były razem i bez Niemców. Ckliwą atmosferę rozładował Janek, życząc wszystkim by nie musiał już nigdy wycinać śledzia z papieru. Mimo, że mieli dla wszystkich talerze, to tylko najmniejsi z nich jedli. Reszta jadła „ze wspólnej miski”. Jeszcze niedawno na wigilii u mojej mamy w taki sposób jadłem z nią wigilijne śledzie. Dzisiaj po śledziach pojawiają się inne postne potrawy, ale wtedy chyba na tym się skończyło.
Dziadek zgasił jedną lampę naftową (nafta była na kartki), zdjął kilka fajerek z kuchennej blachy. Dołożył do ognia drewek (a może szyszek zebranych w lato) i przy odbijającym się od sufitu migającym blasku zaczęli śpiewać kolędy.

Na dworze znajomo zaskomliły psy. Otworzyły się drzwi i do sieni, otrzepując śnieg weszła Wanda, wracająca od, chorej Banaszki, której zaniosła kawałek śledzia i ugotowanych kartofli. Wyciągając z kieszeni palta kilka cukierków (takich jak na odpustach), wołała do najmłodszych, mimo, że sama miała chyba trzynaście lat.
- Spotkałam świętego Mikołaja i pytał czy tu mieszka Dusia, Krysia i Janek. Powiedział, żebym wam dała te cukierki, bo sam śpieszy się a jeszcze musi pojechać do Pokrzywnika i potem do Żuchowa. Dziadek sobie nagle przypomniał i spojrzał na Władka, że on już dawno widział Mikołaja i dostał od niego dla dzieciaków prezenty. Miał położyć pod choinkę, ale zapomniał i leżą na strychu.
Janek błyskawicznie znalazł się na drewnianych schodkach na strych. Wszedł tam szybciej nim zdążył podnieść ręką drewnianą klapę – zrobił to głową. Nie zapłakał, mimo że nabił sobie wielkiego guza. Ciekawość przezwyciężyła nawet strach przed ciemnością. Po ciemku znalazł i zawołał:
– „Ła, o jejku – sanki z oparciem, to chyba dla Dusi”.
Władek wszedł z zapaloną lampą na schodki i mając głowę nad podłogą strychu pomagał mu odnajdywać prezenty. Podawał je na dół do Krysi, która zanosiła do izby. Gdy Janek znalazł jakieś deseczki z rzemykami, zostawił resztę nieodkrytych prezentów i chciał zeskakiwać ze strychu na dół. Schodki zajmował Władek. Ledwie go powstrzymał łapiąc pod pachy, zestawił na podłogę mówiąc do brata, że jak połamiesz kulasy to nie tylko nie będziesz mógł przez całą zimę na dwór wychodzić a narty na strychu przeleżą.
On nie patrząc na nic, wybiegł z sieni wołając, że dostał narty. Chciał mu jak najszybciej je pokazać, bo nie wiedział, że to on je wyheblował z dwóch klepek od starej beczki i przymocował rzemienie. Szybko zaczął je przywiązywać do nóg cały czas głośno okazując swą radość. Krysia na nowych sankach (zrobionych przez Władka i dziadka), sapiąc, ciągnęła Dusię po podłodze wokół stołu. Władek przyniósł resztę prezentów i położył na stole. Podłączone były do nich kartki z imionami. Każdy coś dostał. Były tam łapcie, chyba cztery pary skarpet zrobionych na drutach, szalik dla Naty i też wełniana kamizelka chyba dla Czesława, bo często się przeziębiał. Dwie zrobione ze sprutego starego swetra czapki z wielkimi, innego koloru pomponami miały dostać Wanda i Hela, ale dostały Natala i Lucyna. Uszyta nowa sukienka była dla Wandy. Dziadkowi Czesław z Władkiem kupili paczkę niemieckich papierosów – niech chociaż przez święta nie pali tej śmierdzącej machorki zwiniętej w gazetę. Była też tabliczka czekolady (a może to dopiero na następne święta), przysłana w paczce dla Naty z Czerwonego Krzyża, resztę wysłała Zenkowi do oflagu, „bo my tu sobie jakoś poradzimy”.

Ktoś zauważył, że „na pasterkę trzeba wyjść wcześniej, bo klasztor zamknięty a do kościoła w Karnkowie jest o wiele dalej. Będzie ciężko iść, bo cały czas pada i jest dużo śniegu. Nata z Dusią zostaje to Janka i Krysię przypilnuje”
Na te słowa Janek z płaczem zaprotestował, że „wy to mnie tak zawsze, teraz jak mam założone narty, to nie możecie mnie tak zostawić”.
Natala też nie chciała iść i z płaczem mówiła –„ Bo tam na pewno będą Gałkowscy.”
Dziadek ją złapał za ramiona i tłumaczył, że trzeba zawsze wszystko załatwić do końca, bo przed tym nigdzie się nie ucieknie i będzie dręczyć nawet w czasie snu.
- Jak ja się pokaże ludziom bez włosów?!”- prawie krzycząc szukała pretekstu by nie iść.
Babcia zaczęła, że „może niech zostanie, bo po co ludziom taką wiadomością psuć święta, że pójdzie do nich kiedy indziej”.
Dziadek jednak nie ustępował tłumacząc że - Na pewno będą nas pytać czy mamy wiadomość od Natali. Jak im spojrzymy w oczy, czy będziemy im kłamać? A jutro, pojutrze. Kłamstwo jedno będzie ciągnąć za sobą następne i jak potem żyć.
Nata przyniosła Natali przywiezioną z Ameryki chustę upiętą w turban. Naprawdę wyglądała jak Pola Negri zwłaszcza teraz, przy tym słabym świetle z podkrążonymi od płaczu i smutku oczami.

Poszli. Przed domem spotkali sporą grupę sąsiadów jeszcze z kilku domów. Taką dużą grupą idzie się raźniej. Na drodze do Lipna spotkali idących z Wioski. Opowiadali, że którejś niedzieli po mszy, czekali Niemcy i zabierali wychodzącym futra i kożuchy śmiejąc się przy tym, żeby szybciej wracali do domu, bo się rozchorują. Ktoś też potwierdził słowa Wandy o potłuczonej szybie Matki Boskiej z nad bramy klasztornej i to, że w samą figurę z takiej odległości nie trafili, mimo iż we wnęce gdzie stała jest pełno dziur po kulach. Przechodząc przy górce na zakręcie w prawo, gdzie droga potem opada w dolinkę, by znowu wspiąć się na wzniesienie z Karnkowską Brzeziną , zamilkli. Mężczyźni zaczęli po kolei zdejmować czapki a kobiety jak jedna, podnosiły ręce by się przeżegnać.
- Jak strzelają do świętych figur, jak rozbierają katakumby i kapliczki, jak wyrywają krzyże to długo tu nie posiedzą.
- Oni nas się boją bardziej niż my ich. – Powiedział ktoś ze starszych opuszczając z powrotem na głowę futrzaną czapę. Może to dziadek, bo słowa tak jakby cedził przez wąsy.
Młodzi podjęli temat i już do samego kościoła rozmawiali, co mówią w radiu, co tam ktoś inny powiedział...
Natala tylko nic nie mówiła. Patrząc w lewo, poruszała ustami, jakby się modliła do nieistniejącej już kapliczki. Cały czas wpatrywała się w miejsce, w którym jeszcze nie tak dawno stała.
Po wojnie została odbudowana, a ja nie wiem, dlaczego przy niej zawsze umiejscawiałem akcję wiersza „Powrót taty” Adama Mickiewicza, który moja mama deklamowała mi, gdy jeszcze sam nie potrafiłem czytać. Wiersz nauczony w małej szkole w Skępem, może i nawet dziś, mimo swego wieku zadeklamować.

Śnieg przestał padać. Szybko przepływające chmury trochę się przerzedziły. Zaczął pokazywać się między nimi księżyc i migające gwiazdy. Przeszli skrzyżowanie z drogą do Żuchowa oznaczoną dwustronnym szpalerem ośnieżonych drzew. Jeszcze dwa, może trzy zakręty i z górki będzie widać Karnkowo. Po lewej cmentarz, a po prawej dwór i kościół.
Dźwięk skrzypiącego śniegu pod oficerkami Władka, Cześka i paru jeszcze w ich wieku chłopaków, zagłuszyły dzwoneczki i trucht koni. Idących w naszej grupie wyprzedziły sanie bogatszych gospodarzy. Jedne, drugie, trzecie. Przed kościołem stało już kilka innych sań, z końmi poprzykrywanymi derkami. Stały też wokół większe i mniejsze grupy ludzi. Z jednej z takich grup, na widok idących ze Skępego, wybiegł mężczyzna w kożuchu i futrzanej czapie. Z daleka krzycząc, pytał czy idą Lulińscy. Idący z przodu Władek z Czesławem odpowiedzieli pytaniem, kto pyta, jednocześnie wkładając prawe ręce pod poły jesionek. Zanim nieznajomy odpowiedział, Natala krzyknęła, że „to Zygmunt - Zygmunt Gałkowski. Boże skąd ty tutaj? A Ewcia? A dzieci? Czy byłeś w domu u rodziców, czy mówiłeś o Genku?” Odpowiedział, że nic nie wie, że dopiero wczoraj wrócił i dzisiaj miał przyjść do Józefkowa o wszystko wypytać. We wrześniu nie dał się wziąć do niewoli. Przez jakiś czas ukrywał się z tamtej strony Torunia. Potem próbował przedostać się na Wołyń, ale nie dało rady. Strasznie pilnują granice. O Genku nic nie wiedział. - Co z Ewcią i dziećmi, co w Woronczynie?- Do mszy, Natala wszystko musiała opowiedzieć, jak pochowała Genka, jak wyjechała z Woronczyna i jak udało się im z Lucyną przejść przez granicę. Obiecał wszystko przekazać w domu.
Natali spadł kamień z serca. Poczuła, że dopiero teraz kończy się ten rozdział jej życia. (Ewcia i ich dzieci przeżyły wojnę i jako repatrianci przyjechali do Zygmunta do Polski dopiero w latach pięćdziesiątych. Mieszkali w Czernikowie, gdzie Zygmunt był dyrektorem szkoły. Ciotka Krysia ze Steklina ich znała i znała tego „chłopca z wymyśloną prze ze mnie fajerką.”)

Przez całe święta dziadek kręcił się po domu nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca. Był podenerwowany, cały czas o czymś rozmyślał. Nie cieszyło go nawet jedzenie wystawiane na stół. Boczki, kiełbasy, ogromna szynka ze sterczącą kością. To wszystko, co przygotowywali od dwóch tygodni, co tak pachniało i tak smacznie wyglądało nie dawało mu wcale radości.
Wieczorem w drugi dzień świąt nie wytrzymał. Założył palto i przy drzwiach powiedział do Władka i Cześka żeby przyszli do obory. Wszystkich stanowczość jego słów zamurowała. Oprzytomnieli usłyszawszy trzaśnięcie drzwi. Władek z Czesławem spojrzeli na siebie. Na pytanie przestraszonej babci odpowiedzieli, że nic nie narozrabiali. Posłusznie jednak wyszli z domu zabierając ze sobą jesionki. Nie często zdarzała się taka sytuacja. Kiedyś, ale to parę lat temu czekał na Władka w oborze z kawałkiem lejc w ręku. Wtedy, gdy nie posłuchał i wbrew jego woli poszedł na zabawę. Dostał porządnie - nie za zabawę, – ale, że oszukał. Od tej pory lejce wisiały nieruszane na gwoździu wbitym w futrynę drzwi do obory. Mimo, że byli dorośli, przestępując jej próg spojrzeli na zwisający z niego stary bezużyteczny pas sparciałej skóry. Jeśli by zasłużyli to chyba bez sprzeciwu czekaliby na cięgi. Teraz jednak nie było zbyt jasne, co ojciec ma im do zarzucenia.
Stał w półmroku. W milczeniu zapinali ostatnie guziki oddając mu prawo rozpoczęcia rozmowy. Było zimno. Drżenie jego głosu, gdy zaczął, nie świadczyło o tym, że zmarzł. Nie zapiął palta a nawet porozpinał pod szyją guziki koszuli, tak jakby przeszkadzały mu oddychać. Powiedział im, że wie o pistoletach. Skrzyczał za paradowanie z nimi. Kazał je pochować, a jak naprawdę będą potrzebne, to wtedy dopiero się je powyjmuje.
- „Jesteście gówniarze czy co? Chyba się nie popisujecie przed kolegami. Ty – spojrzał na Władka – byłeś na wojnie, i wiesz, że tak łatwo się nie zabija - nawet wroga. Często trzeba im zajrzeć w oczy. Naciśniesz na cyngiel, gdy zobaczysz w nich jego żonę i dzieci. Większość z nich tu przyszła, bo im kazali. Dostali rozkaz i tak jak my nie będą mieli wpływu na przebieg tego wszystkiego. Nawet, jeśli zabijesz ich tysiące, to się nic nie zmieni. Po prostu powstanie następna warstwa tak jak w tych płytach marmurowych na posadzce kościoła. Pamiętasz te skamieniałe robaki – spojrzał na Cześka -, które umierając przez lata, opadały jedne na drugie. Ile musiało ich zdechnąć zanim powstała taka gruba warstwa? Ile lat leżały w błocie by skamienieć i by powstał ten piękny marmur poprzeplatany białymi żyłkami. Pamiętasz? W tym kościele klęczeliśmy na tysiącach skamieniałych robaków podobnych do dżdżownic żyjących w błocie. Żyły i umierały podobnie jak my prości ludzie. Tylko z naszych skamieniałości nikt nie pobuduje kościołów, bo z nas nic nie zostanie. Nawet, jeśli coś zostanie - nie będzie to coś tak pięknego jak te pokryte woskiem wypolerowane marmury.”
Odgadując ich myśli dodał. – „Uważacie, że bez was wojna się nie skończy? Zaczęli bez nas na dworach i w salonach i tam jak zawsze bez nas zakończą. My jesteśmy potrzebni do noszenia karabinów i załadowywania dział. My wbijemy słupy graniczne, ale to oni w salonach wyznaczą przebieg granicy. Najechali nas sąsiedzi, sojusznicy zostawili bez pomocy. Nie wiadomo, co jeszcze jest umówione. W dniu podpisania jakiegokolwiek paktu, mają już opracowane plany na jego zerwanie. Mydlą sobie nawzajem oczy a wyglądają tylko korzyści w większości nawet nie dla swego państwa a tylko dla siebie. Nie śpieszcie się umierać. Nic teraz po waszej śmierci! Niech to się wyklaruje. Przyjdzie czas to i ja z wami pójdę.”
Awatar użytkownika
Dziadek Jacek
Posty: 219
Rejestracja: ndz lut 02, 2014 10:50 pm

Powroty. Konspiracja

Postautor: Dziadek Jacek » wt maja 18, 2021 10:26 pm

„Uważacie, że bez was wojna się nie skończy? Zaczęli bez nas na dworach i w salonach i tam jak zawsze bez nas zakończą. My jesteśmy potrzebni do noszenia karabinów i załadowywania dział. My wbijemy słupy graniczne, ale to oni w salonach wyznaczą przebieg granicy. Najechali nas sąsiedzi, sojusznicy zostawili bez pomocy. Nie wiadomo, co jeszcze jest umówione. (...) Nie śpieszcie się umierać. Nic teraz po waszej śmierci! Niech to się wyklaruje. Przyjdzie czas to i ja z wami pójdę.”

Czy tak wyglądała ta rozmowa, i czy w ogóle miała miejsce nie wiem na pewno. Pewne jest, że Czesław już wczesną wiosną 1940 roku, razem z absolwentem Seminarium Nauczycielskiego Edwardem Ruszkowskim (ps.”Sierp”) z Żagna założyli grupę konspiracyjną POZ „Znak” . Przyjął pseudonim „Stańczyk”. Przysięgę złożył Józefowi Wiśniewskiemu (ps. „Szczerba”) z Sumina, który był wtedy Komendantem POZ „Znak” na powiat Lipno .

Mały, ledwie widoczny spoza wiśniowego sadu wiejski domek, leżący na końcu Józefkowa, z dyskretnym wejrzeniem na szosę z Lipna, stał się centrum propagandy i wywiadu POZ Skępe a niedługo Obwodu AK Lipno. Czesław zawsze wokół siebie skupiał wielu przyjaciół, a wtedy mimo okupacji wcale to nie zostało przerwane, lecz bardziej się spotęgowało.
Czesław Luliński, Edmund Ruszkowski i Stanisław Witkowski.png
Czesław Luliński, Edmund Ruszkowski i Stanisław Witkowski.png (151.87 KiB) Przejrzano 5761 razy
Wizyty Ludomira Narczewskiego (ps. Młot), Edwarda Ruszkowskiego, i Tadeusza Kowalskiego (ps. Tomasz) stały się codziennością.
Czesław Luliński, Tadeusz Kowalski, Edward Ruszkowski i „Wojtek” - nieznany kurier z Warszawy (przypuszczalnie Władysław Zawadzki z Płocka).png
Czesław Luliński, Tadeusz Kowalski, Edward Ruszkowski i „Wojtek” - nieznany kurier z Warszawy (przypuszczalnie Władysław Zawadzki z Płocka).png (159.94 KiB) Przejrzano 5761 razy
Od lewej Edmund Ruszkowski, Czesław Luliński i.png
Od lewej Edmund Ruszkowski, Czesław Luliński i.png (130.69 KiB) Przejrzano 5761 razy
Od lewej Stanisław Witkowski, Czesław i Natala Lulińscy i Edmund Ruszkowski.png
Od lewej Stanisław Witkowski, Czesław i Natala Lulińscy i Edmund Ruszkowski.png (128.99 KiB) Przejrzano 5761 razy
Czesław Lucyna, Natala i „Wojtek” – kurier z Warszawy, (nieznany) i Czesław.png
Czesław Lucyna, Natala i „Wojtek” – kurier z Warszawy, (nieznany) i Czesław.png (166.76 KiB) Przejrzano 5761 razy
Nie znalazłem zdjęcia Tadeusza Kowalskiego (prawdopodobnie robił zdjęcia) ale mam jego obrazek pastelami z widokiem na klasztor zamieszczony w którymś z poprzednich postów.

To chyba Tadeusz (?) już przy furtce głaszcząc łaszących się Azę i Tumrego wołał do babci by dolała kwartę wody do zupy, bo jeszcze jedna gęba będzie na obiedzie. To chyba on musiał obejrzeć narty Nynasia i dać klapsa zaczepiającej go Krysi. Wchodzili po stromych schodkach (bardziej podobnych do drabiny) na stryszek gdzie było małe pomieszczenie z okienkiem. Przesiadywali tam nieraz do rana. Gdy przyjeżdżał ktoś ważniejszy, zamykali się w pokoju Naty. Po, przeważnie nie za długiej rozmowie, pojedynczo lub parami szli w stronę szosy i do torów a wzdłuż nich jedni na stację do Skępego a drudzy, do Karnkowa, by wsiadając na jednej stacyjce nie wzbudzać podejrzenia. Miejscowi odjeżdżali na rowerach - też nie wszyscy naraz. Czesław zapytywany przez Natalę, o co chodzi, odpowiadał, że przyjdzie czas to i ona się dowie.

Na dziadka ten czas musiał dość szybko przyjść, gdyż nie nagabywał syna pytaniami a nawet pomagał mu formułować wykrętne odpowiedzi dla reszty rodzeństwa. Wielokrotnie też uczestniczył w spotkaniach za zamkniętymi drzwiami. Chyba już na początku lata 1940r, Natala została zaprzysiężona przez brata w obecności Ludomira Narczewskiego i przyjęła pseudonim „Czertwan”. Po niej niedługo przyszedł czas na Helenę (ps. „Koniczynka”). Przed resztą rodzeństwa większości sytuacji nie można było ukryć – zwłaszcza, gdy trzeba było wysuszyć porozkładane w tym celu po całym domu luźne kartki drukowanych ulotek, lub gazetki „Iskra Wolności”, którą Czesław redagował wraz z kolegami. Zamieszczali w niej wiadomości usłyszane w radio i te przywożone z Warszawy przez kuriera o pseudonimie „Wojtek”. Przywoził on również ulotki akcji „N” . Przyjeżdżał z Warszawy pociągiem, ale bardzo rzadko wysiadał i przychodził do „nas” do domu.

Przekazywanie wszystkiego odbywało się w pociągu między stacyjkami Karnkowo i Skępe. Jechał zawsze od strony Lipna. Nim pociąg zatrzymał się, wystawiał głowę przez otwarte okno dając w ten sposób znak, że jest wszystko w porządku i czeka na łączniczkę. Stojąca na peronie Natala, (ona była wyznaczona do kontaktowania się z „Wojtkiem”), z daleka widziała wystającą z okna jego głowę i roześmianą twarz. Podobał się jej zwłaszcza w kapeluszu, który musiał przytrzymywać by wiatr mu go z głowy nie zabrał. Widywali się często, ale nigdy długo nie rozmawiali. Nawet, gdy przychodził do domu zawsze było coś ważniejszego.
„Pamiętam jego uśmiech – mówiła mama - te iskierki w oczach, gdy po wejściu do wagonu wymienialiśmy spojrzenia. Przechodziłam obok niego jak byśmy się nie znali, nawet nie podawaliśmy sobie rąk na przywitanie. Szłam na koniec wagonu a on za mną. Wchodziłam do toalety i tam wiedząc, że Wojtek trzyma rękę na klamce, wyjmowałam spod płaszcza paczki z naszą gazetką. Nieraz było ich tak dużo, że ledwie zdążałam powyjmować wszystko, nim pociąg dojechał do Skępego. Leżały na całej podłodze. Bałam się, że ktoś inny po mnie wejdzie do ubikacji, ale był to zawsze „Wojtek”, który zamieniając się ze mną, dawał mi do ręki paczkę lub jakieś zawiniątko. Wsadzałam je pod płaszcz za jeden z pasków po wyjętych gazetkach. Wysiadałam pośpiesznie z pociągu. Parokrotnie zamierzałam zostać i poczekać aż on zapakuje pozostawione przeze mnie paczki do swojej brązowej teczki (na pewno nie zawsze mu to wszystko się mieściło). Chciałam zostać i chociaż chwilę porozmawiać a potem podać na pożegnanie rękę tak jak to normalnie się robi i wysiąść dopiero w Czermnie albo nawet w Koziołku”.

Nigdy się na to nie zdecydowała. Potem, gdy już się nie spotykali, myślała, że zginął w powstaniu. Podobno jednak przeżył, bo długo po wojnie, przyjechał do Józefkowa przedstawiając się Nacie, jako „Wojtek”. Dowiedział się, że Natala wyszła za mąż i mieszka w Lipnie. Nie szukał dalej a nawet nie skontaktował się z Czesławem. Najwidoczniej stwierdził, że za późno powrócił. Było to w latach pięćdziesiątych – a wtedy „powroty” trwały dłużej. Mojej mamie, (mimo, że o tym nigdy nie mówiła) na pewno utkwił w pamięci, bo mój starszy brat ma na imię Wojtek.

Wróćmy jednak do wcześniejszych wydarzeń. Przeplatały się ważne z mniej ważnymi. Były przymusowe roboty pod Malborkiem, o których za dużo nigdy nie mówiono. Bo przecież praca przy kopaniu buraków nie jest warta opowiadania.

„Zabrali na nią wszystkie starsze dzieciaki; - opowiadała mama - Zenka nie - bo był w oflagu. Władka też nie, – bo chyba jego już wtedy wzięli do Organizacji Todta. Władek prosił Kartawego - swojego kolegę z Lipna, by ten siekierą odrąbał mu palec – to by go nie wzięli. (Ten temat był często rozwijany i powstawał dylemat, co by było dla niego lepsze od tego, co go spotkało na wschodzie). Czesław był, ja byłam z Heleną, Lucyna też, ale Wandy ani Janka nie wzięli, bo byli za mali. Krysi też nie, bo dla niej za całe zarobione pieniądze – kontynuowała mama - kupiłam w Malborku taką prawdziwą lalkę z porcelanową głową, prawdziwymi włosami – nie taką szmacianą z oczami z guzików, które nam szyła twoja babcia. Kupiłam ją w sklepie zaraz przy dworcu, jak wracaliśmy do domu.”
Tak zawsze wyglądała relacja mojej mamy z pobytu na przymusowych robotach. Bardziej pamiętała i opowiadała o tym wszystkim, co robili, by już więcej na roboty nie wyjeżdżać. Wielokrotnie słyszałem opowiadanie o ucieczkach przez okno. W samych koszulach nocnych, na bosaka po zamarzniętych kałużach, do Banaszki, by schować się przed werbującym na roboty sołtysem.
„Kiedyś nawet - opowiadała - przesiedzieliśmy całą noc u niej w kominie, bo sołtys Belitz (nosił żółty mundur ) i jeszcze paru innych chyba urzędników chodzili od domu, do domu i po kolei wszystkich zapisywali do wywozu na roboty. Sołtys wiedział, że z Banaszkową nikt nie mieszka, ale i tak do niej przyszli sprawdzić, a my do komina.”

Potem, dziadek z Czesławem pobudowali nad pralnią drugą ścianę, za którą przez kilka odsuwanych desek wchodziło się do małego pomieszczenia. Wejście było od strony obory przez gromadzone dla krowy siano i ciężko było się zorientować, że to nie koniec budynku. „Wielokrotnie ukrywaliśmy się tam przed sołtysem, a nawet jeden żandarm szukał nas na sianie i stojąc przy nas tylko o grubość desek (słyszeliśmy jak sapał) stwierdził, że nikogo tam nie było.” Kryjówka ta była wykorzystywana wielokrotnie. Oprócz swoich, korzystał z niej w kwietniu 1942 roku między innymi szef sztabu Okręgu Mazowsze POZ kpt. German Marcinkowski ps. „Kmita”. Ukrywani też byli angielscy piloci – jeńcy z obozu jenieckiego w Kikole. „Tych lotników, - mówiła - Czesiek po kolei wywoził pociągiem do Andrzeja Ramlaua, gajowego w Jesionce koło Dobrzejewic. Obwiązywał im głowy chustami, tak jakby bolały ich zęby.”

Aby uniknąć na przyszłość wywozu na przymusowe roboty dziadek pozałatwiał wszystkim „dzieciakom” prace. „Zenka i Władka nie ma, ale was resztę chcę mieć przy sobie”.
Obrazek
Od lewej chyba Władek, Helena, Wanda, Janek w oknie, babcia z Dusią, dziadek, Krysia, Natala i Lucyna

Czesław trafił na budowę szosy koło Chrostkowa – był pomocnikiem jakiegoś niemieckiego inżyniera (przed wojną zdążył ukończyć kurs kreślarski w Warszawie). Miał stamtąd blisko do domu. Natala poszła na służbę do Rossnerów do tych, co mieszkali na piętrze, naprzeciw bramy klasztoru. Jej mąż był kucharzem w „internacie”, dla Hitlerjugend. (Stacjonowali w klasztorze i w drewnianych barakach zbudowanych na jego terenie. To oni ze swymi dowódcami – wychowawcami, urządzali sobie strzelania nawet w kościele). Hela u ich córki. Wanda w restauracji u Dazowej, Lucyna – u Bobkiego w gospodarstwie. Nynaś i Krysia byli za mali by trzeba było ich strzec przed wywiezieniem na roboty.

W Chrostkowie, Czesław poznał i zwerbował do organizacji następne osoby. „Tam u swoich kuzynów w Resztówce - opowiadała mama - mieszkała Janka Paradowska z Lipna. Przyjeżdżała zawsze na lato. W czasie okupacji pracowała w sklepie. Miała dostęp do papieru, który przywoziła do Józefkowa na rowerze. (W opowiadaniach była też mowa o żółtych mundurach, które ona „pożyczała” ze sklepu, a Czesław nieraz zakładał, gdy wywoził Anglików, lub na inne akcje.) Jance Czesław imponował i chyba była w nim zakochana. Czesiek jednak wybrał już wcześniej Ziutkę (Józefę), swoją przyszłą żonę, szkoda – mówiła mama - bo gdyby nie to, byśmy były z Janką szwagierkami.”
Z bardzo wczesnego dzieciństwa pamiętam historyjkę o wycinaniu postaci przez siedzącą pod stołem małą Jankę. Podobno sporo tego nawycinała. Nie byłoby to nic takiego (dzieci w jej wieku lubią bawić się nożyczkami) gdyby nie fakt, że postacie pochodziły z banknotów będących w najnormalniejszym obiegu. Zamiłowanie do krawiectwa na pewno pomogło w ukończeniu „Pensji dla panien” – wtedy już chyba gimnazjum w Lipnie, ufundowanego przez dziedziczkę z Kikoła. Do dziś pani Janka (teraz Keller), nie rozstaje się z nożyczkami i robótkami ręcznymi. (Już też nie żyje, ale prawie do końca życia prowadziła Klub Sztuthowiaków przy muzeum w Sopocie.)

O wielu faktach z działalności organizacji już się nie dowiemy. Nie ma kto o ważniejszych szczegółach opowiedzieć. Ci, co jeszcze żyją nie we wszystko byli wtajemniczani. Możliwe, że na UB istniała szczegółowa analiza – jakaś teczka. Może by do niej kiedyś spróbować zajrzeć. (Taką teczkę posiadał Czesław. Jest tam powojenne zeznanie podczas ujawnienia się - ale lojalki żadnej nie ma.)
Nie było opowiadań tak sensacyjnych jak w „Stawce większej niż życie” lub w „Czterech pancernych”- strzelania, wysadzania pościgów. Drukowanie gazetek, ulotek, ich kolportaż, odbijanie jeńców i pomoc w ich przekazywaniu dalej, kontakty z partyzantami, a nawet organizowanie broni było przy działalności Klosa dla nas nastolatków dość mdłą akcją. Nikt z nich nie chciał występować w szkołach na proponowanych prelekcjach. Nikt nie napisał pamiętnika. Nie domagaliśmy się bardziej szczegółowych opowieści, a z resztą oni za bardzo nie chcieli do tego wracać gdyż zawsze kończyło się rozgoryczeniem i płaczem opowiadających.

Pamiętam jakieś imieniny lub podobny zjazd rodzinny. Miałem może z dziesięć, lub nie dużo więcej lat. Zostałem wysłany przez starszych kuzynów po oranżadę. W trakcie już dość długo trwającej głośnej dyskusji, schodziłem z piętra. Tam na piętrze próbowano izolować młodzież zwłaszcza w ostatnim stadium – tym po wyśpiewaniu repertuaru pieśni patriotycznych. Pamiętam zapłakany, trzęsący się głos wuja Cześka, pijanego jak większość uczestników tej dyskusji. Próbowano go uspokoić, bo obecni znali zakończenie wielokrotnie się już powtarzające. Ja rozpędzony, myśląc tylko o wzięciu oranżady otworzyłem drzwi do pokoju, gdy on krzyczał bełkocąc przez łzy, że wy nie wiecie, co to gestapo. Zobaczcie, ja ich będę pamiętał do końca życia. Stałem w drzwiach niezauważony przez nikogo, bo wszyscy szarpali się z będącym w amoku Czesławem. On stał ze spuszczonymi poniżej kolan spodniami, a marynarkę i koszulę prawie naciągnął na głowę. Wszyscy próbowali go ubrać. W tej szarpaninie widziałem plecy, tyłek i nogi a właściwie jedną wielką obrzydliwą bliznę z pościąganą jak po oparzeniu skórą. (Zawsze kąpał się w długich, zakrywających łydki spodenkach i podkoszulce. Chyba przez te rany nie mógł mieć dzieci.) Potem zawisł na szyi mojego ojca i szlochając cały czas mówił, że nie wiecie, co to gestapo.

„Tosiek - wy nie wiecie, co to gestapo”.

Wróć do „Pamiętniki, Wspomnienia”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 4 gości